Marcinkowski zaczerwienił się jak burak. Powstał z krzesła i zaczął się przed panią Janową usprawiedliwiać.
— Bo oto, widzi pani dobrodziejka, przyszedłem tu umyślnie...
— Bardzo się cieszę z tego; zawsze pan jest mile w domu moim widziany.
— Ale, proszę pani, właśnie... owszem, radbym tu bywać jak najczęściej, codzień, co godzina przychodziłbym...
Panna Franciszka widząc, że niemiły konkurent chce dalej prowadzić rozpoczętą rozmowę, wybiegła z pokoju.
Stary kawaler odetchnął. Zdawało mu się, że z matką sprawa łatwiej pójdzie i postanowił, bądź co bądź dobić się zaraz jakiegoś rezultatu.
— Pani dobrodziejko, chciałem przedstawić...
— Co panu jest? — zapytała pani Janowa — co się stało? Czy broń Boże jaki wypadek? Jesteś pan zmartwiony, czy wzruszony. Doprawdy zrozumiéć nie mogę...
— Mam do pani prośbę, bardzo wielką prośbę... taką prośbę jakiej jeszcze do nikogo nigdy w mojem życiu nie miałem. Słowo uczciwości daję.
— No, jeżeli tak... to siadajże pan i mów, chociaż dziwi mnie doprawdy, jaką prośbę możesz pan miéć do mnie, biednej kobiety.
— Wielką, nadzwyczajną! w rękach pani dobrodziejki jest moje szczęście, mój los...
— No! mówże pan, o co chodzi?
— Ja, to jest... no tak, ja chciałbym się z panną Franciszką ożenić.
Rzekłszy to odetchnął, jak gdyby jakiś ciężar niezmierny zrzucił z siebie. Wydobył chustkę z kieszeni i ocierał nią spocone czoło.
Pani Janowa wpatrywała się w niego uważnie.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.