— Prosisz pan więc o rękę Frani? — zapytała po chwili milczenia.
— Błagam!
— Czy ją pan kochasz?
— To jest... no, co tam w bawełnę owijać, ma się rozumiéć że kocham i jak jeszcze kocham! Pani Kowalska może poświadczyć, ona wie o tem bardzo dobrze.
— A czy zastanowiłeś się pan nad tem, że moja córka jest dziewczyna biedna, że majątku żadnego nie ma i miéć w przyszłości nie będzie. O ile mi wiadomo, pan jesteś człowiek rachunkowy, praktyczny, zapewne więc jesteś zdania, że w małżeństwie materyalnej strony lekceważyć nie można.
— Prawda, święta prawda, ma pani dobrodziejka racyę; nie można, nie należy, nie godzi się lekceważyć materyalnej strony, ale tym razem, jedynie tym razem, gotów jestem odstąpić od zasady, a to dlatego, że jak już pani dobrodziejce wspomniałem, ja pannę Franciszkę kocham, tak dalece kocham, że opowiedziéć tego nie potrafię... Cóż mi pani odpowie? Czy mogę miéć jaką nadzieję?
— Alboż ja wiem? Zagadnął mnie pan tak nagle.
— Niech pani na to nie zważa, że ja jestem, jakby tu powiedziéć, nie koniecznie pierwszej młodości, że może nie wyglądam tak lalkowato, jak jaki naprzykład fircyk, ale mogę złożyć metrykę i przekonać panią dowodnie, że nie mam jeszcze lat pięćdziesięciu, a co do zdrowia... Bóg mi świadkiem, że dotychczas żaden doktor złamanego grosza nie zarobił odemnie.
— Frania jeszcze taka młodziutka.
— I to jest prawda, młodziutka bo młodziutka, ale to lepiej. Łatwiej nabierze doświadczenia. Niech mi pani wierzy, że przy mnie dużo skorzysta, nauczy się oszczędności, gospodarności, a to grunt, pani dobrodziejko, grunt.
— Więc uważasz pan, że teraz jest niegospodarna i rozrzutna.
— A, pani dobrodziejko, chowaj Boże, tylko dotychczas nie miała sposobności rozwinąć w sobie tych zalet. Jakim sposobem? Przecież pani sama wszystkiem rządzi, sama prowadzi cały dom i magazyn, alboż ja nie wiem.
— Czy pan mówiłeś już z Franią?
— Właśnie przed samem przyjściem pani dobrodziejki, wyznałem pannie Franciszce to co czuję.
— I cóż odpowiedziała panu?
— Nic.
— Jakto nic?
— A nic, bo akurat pani dobrodziejka weszła i rozmowa się tym sposobem przerwała.
— Sądzisz pan, że masz jej wzajemność?
— Nie wiem, ale zdaje mi się przynajmniej, że mam.
— Z czego pan to wnosisz?
— Ile razy mówię do niej, to się zawsze śmieje.
— Hm... to jeszcze nie dowód.
— Pani dobrodziejko, jeżeli jeszcze nie mam wzajemności, to ją niezawodnie pozyskam... słowo uczciwości.
— Zkąd taka pewność.
— Bo ja, jeżeli panna Franciszka zechce wyjść za mnie, zrobię dla niej zapis. Jak mi Bóg miły zrobię, hypoteczny, pewny zapis. Niech ma coś swojego tymczasem, a po mojej śmierci, uważa pani dobrodziejka, po mojej śmierci... weźmie wszystko. Krewnych blizkich nie mam, ona więc będzie moją sukcesorką. Wprawdzie milionów nie mam, ale i ta bagatelka, do której doszedłem przez skrzętność i oszczędność, nie jest do pogardzenia. Gdy
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.