— Nic, mamo.
— Jakto nic! Przecież coś trzeba odpowiedziéć, chce ci zrobić zapis.
— A tak. Bardzo wspaniałomyślny człowiek. Chce mnie nabyć za dwanaście tysięcy. Drogo mnie oszacował, moja mamo, ja tyle warta nie jestem.
— Co mówisz, kochaneczko! ty... ty jesteś warta miliony.
— W takim razie, pan Marcinkowski pragnie mnie kupić za bezcen, ale ty, moja mamo, nie sprzedasz mnie przecie...
— Egzaltowane dziecko! któż mówi o sprzedaży?! W czem widzisz podobieństwo do sprzedaży? Bądź-że rozsądna. Ten człowiek kocha cię bezinteresownie, szaleje za tobą.
— Trudno mi w tę bezinteresowność uwierzyć. To sknera, który tylko pieniądze kocha.
— A przecież nietylko, że posagu nie żąda, ale jeszcze zapisuje ci.
— On musi w tem coś miéć.
— Ale co? co? Przekonaj mnie, daj dowód. Ja bo widzę z jego strony tylko najlepsze intencye, a że pragnę twego szczęścia...
— Mama pragnie, istotnie?
— I ty się jeszcze pytasz... A toż przecie wykarmiłam, wyniańczyłam cię sama, nosiłam cię na rękach, szyłam ci sukienki, kiedyś była chora przepędzałam nad twojem łóżeczkiem długie, bezsenne noce, od ust sobie odejmowałam, żeby ci dać jaką taką edukacyę i ty śmiesz mnie pytać, czy pragnę twego szczęścia?
— A więc, skoro mama go pragnie, to... nie mówmy już nigdy o panu Marcinkowskim...
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.