o niczem innem nie mówiła, a pani Kowalska codziennie od południa do wieczora przesiadywała w mieszkaniu pani Janowej i ciągle rozprawiała o nieocenionych zaletach Marcinkowskiego.
Gadatliwa jejmość była pod tym względem niewyczerpana w pomysłach. To wychwalała rozum, zabiegliwość i oszczędność swego protegowanego, to świetność jego garderoby, to powierzchowność ujmującą, chociaż na pierwszy rzut oka nie bardzo pokaźną, to majątek, jaki już uzbierał i jaki prawdopodobnie zgromadzi w przyszłości.
Doszło do tego, że Frania nie mogła słyszyć nazwiska tego jegomości bez wstrętu, tak je do znudzenia i do znużenia powtarzano. Pragnęła by uciec z domu, w służbę pójść, do najcięższej roboty się zgodzić, byle tylko mogła miéć spokój, myśl swobodną, byle jej nie męczono tak systematycznie i wytrwale.
Nieraz myślała o ucieczce, ale powstrzymywał ją wzgląd na matkę, która niebardzo silna na zdrowiu, mogłaby się na dobre rozchorować ze zmartwienia.
Jedyna tylko pozostawała droga: cierpiéć i czekać.
Uporowi czynnemu przeciwstawić upór bierny, zawzięty, wytrwały. Namowy zbywać milczeniem a w razie bardziej energicznych ataków, żądać czasu do namysłu, zwłoki, nie obiecując nic i nie wiążąc się żadnem przyrzeczeniem.
Ostatecznie, tak rozumowała panna Franciszka, i Marcinkowskiego cierpliwość musi się kiedyś wyczerpać. Może odezwie się w nim jakaś duma męzka nareszcie, może się obrazi i pójdzie tam zkąd przyszedł, dawszy za wygranę projektom tego małżeństwa. Może właśnie, dla przekonania, że jego osoba warta coś i że nie potrzebuje się z nią bardzo napraszać, dla samego upokorzenia kapryśnej dziewczyny, której nawet zapis olśnić nie może, ożeni się z inną.
Czemuż ta świetna myśl nie przyjdzie mu do głowy?! Czemuż z taką wytrwałością upiera się przy swoich zamiarach.
Tylko za domem mogła biedna dziewczyna odetchnąć swobodniej i dać chociaż chwilowy, krótki wypoczynek skołatanej główce, być samą.
Okazye po temu nie zdarzały się często. Trzeba było wynaleźć jakiś pozór, sprawunek, wizytę do przyjaciółki, lub coś podobnego. Panna Franciszka czyniła to w godzinach przedpołudniowych, gdyż matka zajęta magazynem i gospodarstwem domowem nie mogła się wtedy z domu oddalić, a pani Kowalska również nie wychodziła o tym czasie.
Znalazłszy taką sposobność panna Franciszka, przebiegała szybko przez ulice i nie zatrzymując się nigdzie, dążyła do ogrodu.
Tam mogła być zupełnie samotną i swobodną, gdyż w godzinach przedpołudniowych ogród bywał zazwyczaj pusty. Inteligencya męzka miasta znajdowała się o tym czasie przy pracy, żeńska zaś dopiero po południu rozpoczynała spacery. Czasem przyszedł jaki emeryt, ale i ten nie siedział długo, wolał pójść do cukierni i wertować dzienniki polityczne.
Ogród był piękny, podobniejszy do parku niż do miejskiego ogrodu. Nie było w nim szerokich pod sznur wyciągniętych alei, przy których zazwyczaj rosną drzewa w zabijająco równych odstępach, nie było trawników matematycznie owalnych, lub kwadratowych, nie było sztywnej symetryi, jaką zwykle w ogrodach miejskich widzimy.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.