Tu sztuka bardzo mało dopomagała naturze. Na wzgórzach rozsiadły się lipy stare i topole, dróżki biegły wężykowato, po pochyłości wzgórz, pod cienistemi gałęziami leszczyny; krzewy dzikie, nożycami ogrodnika nie tknięte, rosły swobodnie, tworząc zwarte ściany zieleni. W dole była łączka naturalna, ziołami i świeżo skoszoną trawą pachnąca, dalej u stóp wzgórza gaj brzozowy, wyżej zadumane sosny i świerki kolczaste, wydające z siebie woń żywiczną.
Ławki z ciężkich głazów zdawały się zachęcać do odpocznienia w tem miłem, chłodnem i cichem ustroniu.
Gdy panna Franciszka znalazła się już w ogrodzie, gdy usiadła pod cieniem gałęzi, przez które promienie słoneczne przedostać się nie mogły, wtenczas dopiero mogła odetchnąć swobodniej. Zdawało jej się, że jakiś głaz ciężki stacza się z jej ramion. Nie słyszała wymówek matki, ani nieustannych opowiadań pani Kowalskiej, mogła przez chwilę chociaż nazwiska Marcinkowskiego nie słyszéć.
Natomiast szmer liści naszeptywał jej ciągle inne imię, mile brzmiące, przyjemnie wpadające w ucho i dopomagał wspomnieniom. Tu, pod temi samemi cienistemi gałęziami widziała go jeszcze tak bardzo niedawno, słyszała dźwięk jego głosu, czuła uścisk krzepkiej, młodzieńczej dłoni.
Gdzież jest teraz? Czemuż nie przychodzi?
Ale cóż to? Przy końcu drożyny wijącej się po wzgórzu, widać jakąś postać...
To on! Nie, chyba raczej złudzenie wzroku, zjawisko wytworzone w wyobraźni w myśli zmęczonej...
Biedna dziewczyna, zaledwie oczy śmie podnieść. Czuje, że krew napływa jej do twarzy, oczy łzami zachodzą. Pragnęłaby go widziéć i lęka się zarazem, sama nie wiedząc czego. Chciałaby go przywitać gorącemi słowy i czuje, że wyrazy więzną jej w gardle, usta wymawiają posłuszeństwa...
Może to nie on zresztą, może tylko ktoś podobny łudząco...
Ale nie. Słychać już odgłos jego kroków, szybkich, elastycznych, odgłos rozlegający się po twardej, ubitej ścieżce.
Już jest blizko, tuż, tuż, lada chwila będzie przy ławce.
Dziewczyna opuszcza powieki i patrzy w ziemię, jakby na niej nagle coś niezwykle zajmującego dostrzegła.
— Co za niespodzianka! — odzywa się Alfons silnym dźwięcznym głosem — co za niespodzianka! a ja właśnie wybierałem się do państwa.
— Raczył pan sobie o nas przypomniéć? — spytała panna Franciszka, spojrzawszy na niego z wymówką.
— Nie potrzebowałem sobie przypominać, ponieważ nie zapomniałem.
— Doprawdy? — rzekła z przekąsem.
— Pani wątpi?
— Broń Boże... jakżeż mogłabym wątpić wobec jawnych dowodów niepamięci.
— A panno Franciszko! tak się nie godzi — rzekł — czy po dość długiem niewidzeniu się mamy zaczynać rozmowę od sprzeczki... od wymówek?
— Nie mam prawa ich robić.
— Owszem, miałabyś pani prawo, gdybym na nie zasłużył. Zdawało mi się, że darzyłaś mnie pani odrobinką przyjaźni.
Panna Franciszka pochyliła głowę.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.