— Obojętny!? Panie, powiedziałam przed chwilą, że kłamać nie umiem. Mówię co myślę i co czuję. Może inna na mojem miejscu, przez wstyd fałszywy nie byłaby tak otwarta. Ja nie. Nie wstydzę się uczuć moich.
— Kochasz mnie, panno Franciszko!
— Dusza moja, serce, myśli, uczucia należą do ciebie, a gdy mówisz że się nie zobaczymy już nigdy, to zdaje mi się, że świat się zapada, że otacza mnie ciemność.
— Droga moja, ukochana, jedyna!
— Ja wiem — mówiła dalej z ożywieniem, patrząc mu w oczy — ja wiem, że na drodze naszego szczęścia są wielkie, może nawet niezwalczone przeszkody, ale mam nadzieję w Bogu. Kochając potrafię cierpiéć i czekać.
— Czekać, tak to jedyna nadzieja, cierpiéć i czekać, możesz długo, bardzo długo.
— Choćby wieki. Kiedykolwiek powrócisz, znajdziesz mnie zawsze tą samą, wierną, kochającą, modlącą się o twoje szczęście.
— Jedyna moja. Ja cię już oddawna kocham, prawie od pierwszych dni naszej znajomości.
— I z tego powodu zapewne namawiałeś mnie pan, żebym została żoną pana Marcinkowskiego.
— Tak, namawiałem, bom nie wiedział, nie byłem pewny, że wzajemną mi jesteś, ale teraz mowy o tem już nie ma.
— Nie, nigdy! Teraz znajdę w sobie więcej siły, będę wytrwalszą w oporze, bo podtrzyma mnie pewność, że jestem kochana i że twoja miłość wynagrodzi mi kiedyś to, co będę musiała przecierpiéć. W moich nieszczęściach, szczęście znajdę, a tem szczęściem będzie przekonanie, że ty mnie kochasz, że myśl twoja towarzyszy mi zawsze.
Spojrzała na zegarek.
— Mój Boże — rzekła ze smutkiem — jak szybko czas idzie, zdaje się, że skrzydła chyba ma. Ja muszę wracać.
— Już?
— Muszę, muszę, mama będzie mi robiła wymówki.
— Chwileczkę jeszcze Franiu, droga moja.
— Nie, odprowadź mnie.
— Dobrze, ale naokoło ogrodu. Pójdziemy najdłuższą drogą. Czy można pani podać rękę?
— Proszę cię — ostatni wyraz wymówiła z naciskiem i dodała, patrząc towarzyszowi swemu wprost w oczy. — Dziwisz się zapewne, że jestem tak śmiała, i że bez zażenowania mówię do ciebie tak poufale, wprost: ty...
— Mów tak zawsze jedyna.
— Ciągle o tobie myśląc, ciągle widząc twój obraz przed oczami, tak się przyzwyczaiłam do ciebie. Zdaje mi się, że się znamy od dawna, od bardzo dawna; ale mieliśmy iść do domu, a ty mnie prowadzisz wprost w przeciwnym kierunku.
— Wybieram najdłuższą drogę. Pójdziemy przez ten cichy, cienisty szpaler. Pusto w nim nie ma nikogo. Żadne obce oczy nie patrzą na nasze szczęście. Widzą je tylko ptaszki i zazdroszczą nam. Chodźmy.
— Szczęście, szczęście! — szeptała Frania — masz słuszność, kochać to szczęście!
Oparła się silniej na jego ramieniu, a on pochylił się ku niej, szeptał coś prawie w samo uszko i nieznacznie, przypadkiem niby, dotknął ustami jej twarzy, zarumienionej ze wzruszenia.
Odsunęła się od niego.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.