— A ciekawym czem mają być? — zapytał szyderczo Marcinkowski.
— Środkiem do osiągnięcia szlachetnych celów...
— Ha! ha! ha! jak to pięknie powiedziane. Rozchodzi się tylko o bagatelkę, mianowicie o to, co kto pięknym celem nazywa? Co do mnie, jestem zdania, że pieniądz do jednego tylko prowadzić może.
— To jest?
— Ano, do ciągłego powiększania swej wartości, do osiągania możliwie najwyższych odsetek. Czy kto kupuje majątek, czy dom w mieście, czy zakłada fabrykę jaką lub przyjmuje udział w przedsiębiorstwie, czegóż szuka? Jużcić nie czego, tylko możliwie najwyższego procentu i zarazem najmniejszego ryzyka.
— Ślicznie mówi pan Marcinkowski — wtrąciła pani Kowalska — ślicznie jak z książki. Słuchać tylko i uczyć się. Bóg dobrze wiedział co robi, dając panu Marcinkowskiemu taką głowę! Głowa to największy majątek, a przy jakim takim kapitaliku to fortuna!
— Łysa to fortuna — szepnął Szczepański do Frani, a głośno dodał: — ma pani dobrodziejka słuszność, podzielam to zdanie.
— Panie Alfonsie — rzekła Frania — zaśpiewaj pan co. Tak dawno nie słyszeliśmy pańskiego śpiewu.
Młody człowiek nie dał się długo prosić. Usiadł do fortepianu, uderzył kilka akordów i zaczął śpiewać smętną jakąś ludową piosenkę.
Marcinkowski do pani Kowalskiej się przysiadł.
— Ślicznie idzie — szepnął — jestem zachwycony.
— Śpiewem?
— A cóż mnie śpiew obchodzi!
— Więc?
— Odjazdem tego jegomości, odjazdem. Ślicznie robi, że się ztąd wynosi, bardzo ślicznie. Obecność jego bowiem...
— Taki to z pana zazdrośnik!
— Chowaj Boże! ale po co ma pannie Franciszce w głowie przewracać. Taki zapaleniec, ze swojem poetycznem usposobieniem, śpiewami i tą nastroszoną czupryną, może się pannie podobać, zwłaszcza takiemu dziecku... boć nie zaprzeczy pani, że moja ukochana to jeszcze dziecko...
— Zapewne, dziecko i to uparte, ah! jakie uparte. Dziwię się matce, że znosi taki upór.
— Mam nadzieję, że teraz gładziej pójdzie. Ten poleci na złamanie karku, a my będziemy mieli rozwiązane ręce i od jutra weźmiemy się na ostro. Trzeba kuć żelazo póki gorące.
Marcinkowski wielką miał chęć przesiedziéć do wieczora, ale ponieważ regent przysłał po niego, więc, rad nie rad, iść musiał. Pani Kowalska także miała coś do załatwienia na mieście, Alfons więc sam pozostał z panią Janową i z Franią. Gdy matka zajęła się przygotowaniem herbaty, znalazł sposobność szepnąć w różowe uszko Frani, że ją kocha... i nawzajem takie same zwierzenie usłyszéć.
W życiu panny Franciszki był to najpiękniejszy wieczór. Czemuż tak krótko trwał i bezpowrotnie przeminął.
Nazajutrz przed południem była w ogrodzie. Z bijącem sercem biegła tam, aby ukochanemu raz jeszcze powiedziéć, że czekać będzie, czekać wiernie, wytrwale, choćby do końca życia; że mężnie zniesie udręczenia wszelkie i przykrości, że potrafi cierpiéć i kochać. Zawsze kochać...
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.