— Stare graty, wysłużone, suche, co im tam będzie!
— Zapewne, ale... zresztą ja tylko ośmieliłem się zwrócić uwagę. Pani dobrodziejka sama najlepiej wie, co meblom szkodzi, a co nie.
Wiedział on doskonale, że meble sprzedane, wiedział który handlarz je kupił i co za nie zapłacił. Cieszył się z tego, że do domu pani Janowej bieda zagląda, bo zdawało mu się, że to go zbliża do celu.
— Dobrze im tak — myślał w duchu — niech się wyprzedadzą do ostatniego stołka, niech nie będą miały wcale co jeść; tem lepiej, tem lepiej spuszczą z tonu, przyjdą same na moje podwórko.
— A gdzież panna Franciszka? — zapytał oglądając się po mieszkaniu i widząc, że nie ma Frani.
— Wyszła po nici.
— Po nici! zawsze po nici, doprawdy panie obie jesteście wzorem pracowitości.
— Trzeba żyć.
— Tak pani dobrodziejko, trzeba żyć. To śliczne, rozumne, powiem nawet mądre słowo w całem znaczeniu. Trzeba żyć! Ha! ha!
— Czemu się pan śmieje?
— Tak, proszę pani, przyszły mi do głowy pewne myśli.
— Naprzykład?
— Nie wiem jakby to powiedziéć. Słyszała pani co o filozofii?
— Słyszałam, ale dobrze nie wiem co to jest.
— I ja także nie wiem, bo przyznam się pani, że po szkolnej drabinie nie piąłem się wysoko. Wolałem bardziej praktyczny kierunek...
— Bardzo słusznie, ale cóż to ma za związek z filozofią?
— Ma i ścisły nawet. Widzi pani dobrodziejka, według mego pojmowania filozofia to niby taka nauka, w której skupiona jest, że tak powiem wszelka mądrość tego świata. Otóż mojem zdaniem cała ta mądrość da się ująć w te właśnie dwa drobne wyrazy „trzeba żyć”. Niech mnie licho porwie jeżeli przedtem co było i po za tem jeżeli co innego jest...
— Mówi pan tak mądrze, że ja nie rozumiem.
— Proszę pani, był czas, że i ja nie rozumiałem, ale od chwili gdy zacząłem pracować u regenta i jak przed oczami mojemi zaczęły się przewijać najrozmaitsze interesa, i najrozmaitsi ludzie, zrozumiałem pani dobrodziejko, że owo „trzeba żyć”, to jest sprężyna, która cały świat porusza. Żeby nie to, najmniejszy nawet akcik nie miałby racyi bytu.
Panna Franciszka powróciła z miasta. Weszła do przedpokoju tak cicho, że nikt nie słyszał, a poznawszy Marcinkowskiego po głosie, zatrzymała się mimowoli.
Rozentuzyazmowany własnem krasomówstwem dependent ciągnął dalej.
— Niech pani tylko uważa. Wykreślmy to mądre orzeczenie „trzeba żyć”, a co będzie światu po trybunale, regentach, adwokatach, powiem nawet po hypotece? Koniec świata, pani dobrodziejko, koniec świata! Wielka szkoda, że nie ma panny Franciszki, i że ona nie słyszy tego co mówimy.
— Masz pan słuszność i ja jestem tego zdania, że córka moja powinna słuchać rozmów ludzi poważnych i rozsądnych.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.