— Po obiedzie, po obiedzie, przedtem nic, nie wyciśniesz ze mnie ani jednego słowa. Jestem na czczo. Jeżeli ci się nudzi, to możemy rozmawiać o polityce.
— Nie wdaję się w takie rozmowy z zasady. Rozumiesz nie dla czego innego tylko z zasady.
— To o kobietach.
— Jestem na to za poważny, jak widzisz.
— W takim razie siedźmy cicho i patrzmy sobie w oczy. Wiesz co, że ty masz dyabelnie przebiegłe oczy.
— Co ci do tego!
— Zapewne, że nic, powiedziałem tak sobie nawiasowo... ale otóż i Michalinka z obiadem. Przepraszam cię zacny amfitryonie, ale racz teraz rozmawiać sam z sobą, ja się pożywiam.
Rzekłszy to zabrał się do jedzenia.
Milczeli. Dziewczyna sprzątała jedne talerze, przynosiła drugie, wreszcie przy końcu obiadu Marcinkowski zrobił towarzyszowi swemu uwagę:
— Zjadłeś prawie cały bochenek chleba, może ci zaszkodzić.
— Nie lękaj się, to moja zasada... bo trzeba ci wiedziéć, że ja mam takie zasady. Teraz naprzykład będę pił piwo...
— Po co?
— Bo mam pragnienie. Michalinko! bogaty pan z prowincyi dysponuje piwo!
— W tej chwili.
— Zanadto sobie pozwalasz.
— Doprawdy?
— Tak, i proszę cię, przestań mnie nazywać bogatym panem z prowincyi.
— Wstydzisz się?
— Złodziei pełno, na każdym kroku — rzekł szeptem prawie stary kawaler — mogę być narażony licho wie na co!
— Racya, od tej chwili będę cię nazywał ubogim właścicielem kopalni dyamentów z wyspy Ceylon. Nawet w tej staroświeckiej algierce wyglądasz jak cudzoziemiec.
— Nie błaznuj że, dość już tego. Zjadłeś obiad z bochenkiem chleba, opiłeś się piwa jak bąk, teraz więc przestań pleść trzy po trzy i odpowiadaj na moje pytania.
— Słucham pana.
— Kiedy byłem u ciebie po raz ostatni, przyrzekłeś mi, że będziesz miał ciągle na oku pewnego starego dziwaka, który miał kapitały deponowane w banku... i że będziesz mi o nim donosił. Oprócz jednego listu nie miałem żadnej wiadomości.
— Bardzo naturalnie.
— Przeciwnie, kto nie dopełnia zobowiązań...
— Prawie przez cały rok nie byłem w Warszawie.
— A gdzieżeś bywał?
— Co ci w to wchodzić, nie byłem i dość. Co się zaś tyczy dziwaka, sądziłem, że skoro cię on tak bardzo interesuje, przyjedziesz do Warszawy sam i...
— Nie przyjechałem, nie mogłem, nie każdy czas sprzyja podróżom. Więc ostatecznie o starym nic nie wiesz! W takim razie po co wydałem rubla na poszukiwania i po co kupiłem ci obiad.
— Nie lękaj się, kapitał jaki wydałeś nie jest zmarnowany.
— Więc wiesz?
— Wiem wszystko. Kiedy wróciłem do Warszawy, mieszkał dziad w Alejach, ale później przeniósł się na Stare Miasto, gdyż zdawało mu się, że tam będzie bezpieczniej.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.