— A gdzież obecnie mieszka?
— Na Powązkach... któraś linia i jakiś numer, mam zanotowane w domu.
— Gdzież jest ta ulica?
— Właściwie to nie jest ulica, to cmentarz.
— Umarł! — wrzasnął Marcinkowski, zrywając się ze stołka.
— Cóż w tem dziwnego, że człowiek wiekowy i schorowany umarł. Dziwiłbym się raczej, gdyby żył aż dotąd.
— Jak dawno się to stało?
— Temu trzy miesiące.
— Dlaczego nie doniosłeś mi o tem?
— Czy ja mogłem wiedziéć, że żyjesz i że cię ta sprawa jeszcze obchodzi.
— A pieniądze, pieniądze... co się stało z pieniędzmi?
— Zapewne muszą gdzieś być.
— Były deponowane w banku, więc niezawodnie tam są.
— Niezawodnie nie ma ich tam — odrzekł drwiąco młody człowiek.
— Któż je podniósł. Kto miał prawo?
— Sam właściciel, miał przecież najzupełniejsze prawo. Sam złożył, sam odebrał.
— To nie sposób, nie sposób, niepodobieństwo — mruczał Marcinkowski, a na czoło wystąpiły mu grube krople potu.
Młody człowiek przyglądał mu się bacznie.
— Tak, tak — rzekł — pieniądze podniesione, możesz się przekonać, idź do banku i sprawdź.
— Chyba więc stary kupił co przed śmiercią, dom, albo dobra?
— Mogę cię zapewnić, że nic nie kupił. Wmówili w niego, że czasy niepewne, że z bankiem może się stać licho wie co, że daleko lepiej będzie zaszyć listy w poduszkę.
— W poduszkę! żeby ich dyabli...
— Tak, zaszyć w poduszkę i trzymać pod głową. Tak też zrobił, sądząc, że czyni najlepiej i najmądrzej.
Marcinkowski wpadał w wściekłość.
— Ah! więc wszystko stracone! — zawołał.
— To zależy.
— Zależy? Coś ty powiedział? Powtórz! Zależy, a więc są jakieś ślady, dowody, jakaś nitka, po której...
— Po której, mojem zdaniem, możnaby dojść do kłębka. Wprawdzie dotychczas kłębek ten mógł się cokolwiek zmniejszyć, ale zawsze, sądzę, że opłaciłoby się za tem pochodzić.
— Powiedzże mi co wiesz? co wiesz? Słuchaj, byłeś zawsze dobry chłopak i poczciwy koleżka.
— Hm, zapewne. Wiem ja i to i owo, ale przedewszystkiem jakiż ciebie stosunek łączył z nieboszczykiem... Pokrewieństwo?
— Tak, tak i bardzo blizkie nawet.
— Szczególna rzecz.
— Co?
— Ty, taki prawnik, taki przewidujący człowiek, mając bogatego a bezdzietnego krewnego nie pilnowałeś go, nie bywałeś u niego nigdy.
— To uważasz, że tak powiem, jest tajemnica rodzinna.
— Kręcisz, kręcisz, kochanie, ale cóż mi do tego. Chcesz, dochódź, nie chcesz, nie dochódź, jak ci się podoba. Ja nie jestem w tem interesowany Dziękuję ci za pamięć, za obiad i bywaj zdrów.
— Odchodzisz?
— Nie chcę ci czasu zabierać.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.