— Sam jesteś wilkołak — mruknął Marcinkowski niechętnie.
Weszli do małej brudnej stancyjki, która z powodu niepogody wydawała się jeszcze bardziej posępna. W kącie łóżko stało, pod oknem stoliczek przy nim dwa krzesła, to było całe umeblowanie.
Młody człowiek, wszedłszy do stancyi, gwałtownie zaczął szarpać za dzwonek.
— Czegóż tak alarmujesz? — spytał Marcinkowski.
— Każę kawy przynieść.
— Dałbyś pokój żartom, mówmy lepiej o interesie.
— Bardzo ślicznie, otóż przedewszystkiem chciej wiedziéć, że przy interesie trzeba się posilać, to sine qua non, jeżeli rozumiesz po łacinie.
— A no, jedz, jedz, pęknij nawet!
— Jakbym pękł, straciłbyś nitkę po której można dojść do kłębka.
— Czy aby można?!
— Jak dwa a dwa cztery. Słuchaj i uważaj.
— Ma się rozumiéć, że słucham, tyle czasu już na to straciłem, trzymasz mnie jak na rozżarzonych węglach.
— Zdejmę cię z nich, zdejmę zaraz, mój panie. Otóż, jak się zaczęły różne niepokoje w kraju, starowina się zląkł; drżał o swoje życie, a bardziej jeszcze o pieniądze, gdyż był, jak ci wiadomo, skąpy. Znalazł też sobie przyjaciela.
— Kogo? jak się nazywał ten przyjaciel?
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.