— Możebyśmy się tak... panie dobrodzieju... możebyśmy się czego napili, hę?
— A dobrze, tu mają piwo wcale niezłe.
— Co tam piwo! ktoby piwo pił?! Coś lepszego, naprzykład... buteleczkę wina, ale dobrego, jak uważasz, co?
— Jak twoja wola.
— Mówisz tak jakbyś wina nie lubił, a może myślisz, że ja skąpy, nie potrafię się zdobyć na coś porządnego... hę?
— Nic nie myślę, dziwię się tylko...
— No, żebyś się nie dziwił, poślij po dobre winko, tak za dukacika butelkę, oto trzy ruble. Powiedz numerowemu, gdzie ma kupić, bo ty wszystkie sklepy doskonale znasz.
Po kwadransie butelka zjawiła się na stole.
— Śliczne winko — mówił Marcinkowski — przypuszczam, że ów przyjaciel nieboszczyka mego kuzyna, zapewne gorszego nie pija?
— Według mego zdania pija dużo lepsze.
— Więc to człowiek zamożny?
— Bardzo... przed kilkoma laty biedaczysko był, ledwie że mu na życie wystarczało, chociaż z pozoru niktby tego nie przypuszczał. Udawał zawsze, że ma jakieś korzystne interesa, blagował trochę. Teraz już nie blaguje, kupił sobie mająteczek na wsi, dom w Warszawie, podobno obraca pieniędzmi.
— Aha! fundusze ma jawne?
— Przynajmniej w znacznej części.
— Na czyje imię uregulowana hypoteka tego mająteczku i domu.
— To nie należy do mego opowiadania.
— Ja też nie nalegam, nie chcesz powiedziéć to nie mów, pij wino bo dobre. Znawca jesteś, wiedziałeś co kupić. Szczególna rzecz jednak, czy nie zgłaszał się nikt z krewnych, nie dowiadywał nie śledził?
— Żywego ducha nie było.
— Prawda, co ja też mówię! Z tego co mi opowiadasz, przekonywam się, że przyjaciel ślicznie wszystko urządził, żadnego dowodu, żadnego śladu, nic, nic. Szkoda byłoby kosztów na dochodzenie.
— To także względne.
— Względne mówisz... Hm... być może. Pijże, proszę cię.
— Źle nalewasz, sam wypiłeś zaledwie pół kieliszka, a mnie każesz pić już czwarty.
— Jestem szczery i jak się rozchodzę, to lubię przyjaciela ufetować. Nie ma co jednak, tamten się nie źle urządził, słowo daję!
— Przeciwnie, ja sądzę, że urządził się bardzo głupio.
— Eh... w czem widzisz słabą stronę.
— Naprzód żyje pewna istota, która by coś mogła o tem powiedziéć.
— Powiernica? sługa? co?
— Dajmy na to, że dla ciebie będzie się nazywała X.
— Cóż to znaczy?
— Jeżeli cię uczono algebry, to wiesz zapewne, że X znaczy niewiadoma.
— Zawsze żarty się ciebie trzymają, ciągłe żarty, ja z tobą jestem jak przyjaciel... a ty...
— A ja jak kupiec mogący miéć coś do sprzedania. Nie dziw się, przeszedłem ciężkie chwile, straszne koleje... straciłem zdrowie, zajęcia nie
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.