— Z przykrością widzę, że mi nie ufasz; zobowiązanie moralne przecież znaczy więcej niż zadatek.
— Ha! ha! — rozśmiał się młody człowiek — szanowny przyjacielu, czyż między nami, którzy w tej chwili popełniamy grubą podłość, może być mowa o moralności? Po co te żarty. Nazywajmy się lepiej po imieniu, jesteśmy dwaj łotrzy, ja z nędzy, ty... z chciwości.
— Bezczelny!
— Ale szczery. Nie udaję człowieka honoru, skoro popełniam niegodziwość, a o honorze twoim mniej jeszcze trzymam niż o własnym. Takie jest moje przekonanie.
— Skończmy tę rozmowę, która zamiast dotyczéć interesu, składa się z samych obelg. Ile chcesz zadatku?
— Dwieście.
— Dam pięćdziesiąt.
— Nie wezmę.
— Sto?
— Nie wezmę.
— Nie dam nic i niech cię...
— Jak wola pańska, bądź pan zdrów, życzę powodzenia w interesach i szczęścia w miłości.
— Czekaj... nie odchodź!
— Byle nie długo, bo nie mam czasu. Najadłszy się z twojej łaski, chcę trochę pochodzić. Doktorzy zalecają mi ruch na świeżem powietrzu, a ponieważ to kuracya nie kosztowna, więc pozwalam sobie na ten zbytek.
— Słuchaj! dam ci sto pięćdziesiąt i żebyś krwawemi łzami płakał więcej nie dostaniesz.
— Nie będę wcale płakał. Do widzenia.
— Masz chciwcze! masz co chcesz!
— Całe dwieście?
— Całe... rozbójniku!
Drżącemi z gniewu i skąpstwa rękami, Marcinkowski wydobył z kieszeni pugilares, a odwróciwszy się do kąta, wydobył dwa sturublowe banknoty i na stół je rzucił.
— Bierz, nasyć się!...
Młody człowiek wziął pieniądze, popatrzył na nie przez chwilę i rzekł:
— Teraz powiedziéć mogę, jak ongi rzymski imperator Tytus: „Diem non perdidi”. Słyszałeś kiedy o nim? bardzo porządny to był obywatel...
— Jabym wolał usłyszyć jaką mi dajesz gwarancyę, że dotrzymasz przyrzeczenia?
— Taką samą jak ty mnie co do owego listu litera A, a jeżeli ci to nie wystarcza, to możemy sobie wzajemnie dać słowo honoru, z czego się wszyscy dyabli w piekle serdecznie uśmieją. Jak myślisz, wartoby im zrobić tę przyjemność.
— Dość tego. Za tydzień przyjadę, zatrzymam się w tym samym zajeździe i czekać będę na ciebie.
— Prześlicznie! a dokąd jedziesz? jeśli wolno zapytać.
— Dokąd-że mam jechać? do domu po pieniądze.
— Powiedz to komu innemu, ale nie mnie, kochany przyjacielu... Pieniądze masz, jeździć po nie nie potrzebujesz. Będziesz tu siedział, będziesz na swoją rękę poszukiwania robił, mnie szpiegował, dokąd chodzę, co robię. Ja cię znam na wylot, kochany przyjacielu.
— Idź już raz, idź. Nic ci do tego gdzie będę i co zrobię. To moja rzecz, czekam za ośm dni.
— Cudownie! Nie damy sobie buzi na pożegnanie?
Marcinkowski splunął.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.