— Masz racyą — rzekł młody człowiek — ja też ci nie proponowałem tego na seryo...
Włożył czapkę na głowę i gwiżdżąc zbiegł szybko po schodach.
Pani Janowa z córką, wzięły jeszcze szczuplejsze mieszkanie. Nie było roboty, nie było żadnych dochodów, nie było już nawet co sprzedawać. Lepsze i kosztowniejsze rzeczy poszły między ludzi, zostały same tylko niezbędne, najpotrzebniejsze, bez których obyć się nie było sposobu.
Matka zrozpaczona nie wiedziała sama co robić, córka mizerniała i bladła.
Głód zaglądał do mieszkanka pracownic.
Jednego dnia, w tym właśnie czasie, kiedy pan Marcinkowski w Warszawie za interesami przesiadywał, do mieszkania pani Janowej, wszedł człowiek nieznany, niemłody już bo mu się włosy bieliły na skroniach, wszedł z nieśmiałością jakąś i jakby zażenowany.
Pani Janowa spytała, czego sobie życzy?
— Wybaczy pani — rzekł — moją śmiałość, ale przychodzę tu z prośbą, ponieważ jestem w wielkim kłopocie...
— Kto ich dziś nie ma — rzekła pani Janowa z westchnieniem.
— Wiem, łaskawa pani, że i wy nie stąpacie po różach i to ośmiela mnie trochę. Nieszczęśliwi łatwiej mogą wyrozumiéć cudze nieszczęście.
— O cóż panu idzie?
— Przyszedłem prosić panie o wielką łaskę.
— Nas?
— Tak jest, ale naprzód pozwólcie panie, że się przedstawię. Jestem Jan Zarębski, mam o kilka mil ztąd mająteczek i nieszczęśliwą, ciężko chorą żonę. Biedna kobieta prawie dogorywa, dzieci kilkoro, dom bez opieki. Radzono mi, abym się tu udał. Może pani — dodał zwracając się do panny Franciszki — raczyłabyś się podjąć...
— Ah! — rzekła pani Janowa — idzie więc o to, czy Frania zechciałaby wyjechać i pielęgnować chorą. Co myślisz o tem Franiu?
— Jeżeli mama pozwoli, pojadę. Przecież to praca uczciwa, a starałabym się godnie odpowiedziéć zaufaniu.
— Ja wynagrodzę wedle możności, sumiennie i wdzięczność na długo zachowam. To dla mnie łaska będzie... bo ja, widzi pani, nie mogę ciągle być w domu, gospodarstwo, interesa, kłopoty. Niech pani dobrodziejka nie odmówi.
— O to mi tylko idzie, jak mama tu zostanie sama jedna.
— Będziemy pamiętali o niej. Zaopatrzymy śpiżarkę, przyślę drzewa...
— Dobrze, pojadę...
— A więc rzecz ułożona. Ja teraz pójdę jeszcze do doktora, a za parę godzin wrócę tu, pomówimy o warunkach.
Gdy wyszedł, pani Janowa ręce jak do modlitwy złożyła.
— Bóg go zesłał — rzekła. — Bóg chyba... bo już wyczerpałyśmy wszystko, zrujnowały się zupełnie... głód nam grozi.
— Pociesz się mamo, jeszcze i nam kiedy zaświeci jaśniejsza gwiazda i nam się los uśmiechnie.
— Oj uśmiechnie się on, uśmiechnie...