chleba, który pomimo pracy i usiłowań ciągle nam się jeszcze z rąk wymyka, ażeby zatruwać sobie życie wymówkami!
— Gdybyś była chciała, nie zaznałybyśmy były tej niedoli.
— Mamo, mamo, nikt sobie sam losu nie stwarza, lecz brać musi co Bóg daje. Dał nam ciężkie życie... trudno... trzeba przyjąć je takiem jakie jest i nie sarkać, bo może być jeszcze gorzej.
— Mówisz nie jak młoda dziewczyna, lecz jakbyś miała już sto lat życia.
— Kto wie, kochana mamo, może i mam.
— Pleciesz, sama nie wiesz co.
— Nie, nie! Wiem ja dobrze co mówię. Rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni, to prawda, tak nas uczą i tak jest, ale mamo, jeżeli każdy dzień przechodzi w smutku i we łzach, jeżeli wlecze się powoli, że trudno upragnionego wieczoru doczekać, w takim razie, mamo, nie dziw, że można się zestarzéć przedwcześnie.
— Zawsze na moje wychodzi, Franiu, żebyś była została żoną Marcinkowskiego...
— To jużbym nie żyła dotychczas.
— O co to, to nieprawda! Byłabyś spokojna, szczęśliwa, byłabyś panią co się zowie.
— Nie mamo, to jest inaczej. Ja byłabym szczęśliwa, byłabym nawet bardzo szczęśliwa, a przypuszczam, że i mama także lepszą miałaby dolę niż dziś, gdyby nie te nieszczęścia ogólne, których świadkami byłyśmy. Droga mamo, co jam temu winna, co myśmy temu winne, że dano nam żyć w tej, a nie w innej epoce?
— To prawda, ale czyż gdyby nie było tych nieszczęść, czy byłoby tobie, albo mnie lepiej na świecie, przy takiem dziwacznem, marzycielskiem usposobieniu jak twoje.
— Co za pytanie!? Zostałabym żoną szlachetnego, dobrego, ukochanego człowieka. On pracowałby na kawałek chleba, jabym mu pomagała w miarę mojej możności i byłoby nam tak dobrze, ah! tak dobrze, że opowiedziéć trudno.
— Romanse moja Franiu, romanse! Zawsze co Marcinkowski, to Marcinkowski.
— Wiecznie to samo!
— Onby i dziś jeszcze, żebyś tylko palcem kiwnęła...
Panna Franciszka wybuchnęła śmiechem.
— Z czegóż się tak śmiejesz? — spytała matka — zdaje mi się, że nie powiedziałam nic tak niedorzecznego, żeby aż twój śmiech wzbudzić.
— Nie ze słów mamy się śmieję, ale z Marcinkowskiego. Powiada mama, że gdybym palcem kiwnęła, wnet padłby na kolana.
— A tak.
— Niestety, wprost przeciwnie, choćbym nie wiem jak kiwała, to już nic nie pomoże, już wszystko przepadło.
— A to dlaczego? cóż się stało?
— Nic wielkiego. Pan Marcinkowski żeni się, już po zaręczynach.
Pani Janowa zerwała się z krzesła.
— To nieprawda! — krzyknęła — to nieprawda, kto ci takie plotki opowiadał. Ja nie wierzę! nie wierzę!
— A jednak...
— Przecież jeszcze przed dwoma miesiącami, przed wyjazdem do Warszawy, był tu, prosił żebym cię nakłaniała, mówił, że bez ciebie żyć nie może, że w tobie jedynie widzi swoje szczęście.
— Widocznie zmienił przekonanie i gust.
— Nie, nigdy nie uwierzę; taki porządny, poważny, stateczny człowiek, to nie wietrznik, nie mło-
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.