ścią niezmierną, smutek córki zaś był cichy i pełen rezygnacyi.
A o Alfredzie nic, żadnej wiadomości.
I tak przeszło dwa lata.
Jednego dnia w zimie przyjechał ów szlachcic, którego chorą żoną opiekowała się niegdyś panna Franciszka. Nie zdziwił jej ten przyjazd, albowiem szlachcic, bywając od czasu do czasu w mieście, odwiedzał panią Janowę.
Przyjechawszy bywało, posiedział z godzinkę, pogawędził o sierotkach swoich, o kłopotach gospodarskich, wypił szklankę herbaty i wracał. Znajomość zwyczajna, może serdeczniejsza, nieco bliższa, ze względu na dawny stosunek, ale tylko znajomość.
Tym razem przyjechawszy, oświadczył wprost pani Janowej, że ma do niej bardzo ważny interes i prosi o chwilę rozmowy na osobności. Ta rozmowa trwała dość długo, poczem pani Janowa wprowadziła go do pokoju, w którym znajdowała się panna Franciszka i rzekła:
— Oto jest Frania, niech pan z nią pomówi. Ona jest bardzo samodzielna, z mego zdania nie wiele sobie robi, miałam już dowody tego, niestety.
To rzekłszy pani Janowa wyszła.
Frania siedziała przy oknie nad krosienkami. Zdumiona słowami matki, spojrzała pytającym wzrokiem na szlachcica.
— Co się stało? co mama mówiła? — rzekła.
Szlachcic przysunął krzesełko ku oknu, usiadł i odezwał się tonem spokojnym.
— Zaraz się pani dowie. Mówiłem z mamą, o kwestyi bardzo ważnej jak dla mnie, a sądzę, że i do pewnego stopnia dla pań obydwóch. Czy zechce mnie pani wysłuchać?
— Proszę, niech pan mówi.
— Przed chwilą oświadczyłem się mamie o rękę pani, panno Franciszko, słyszałaś pani, jaką otrzymałem odpowiedź.
Panna Franciszka do najwyższego stopnia zdumiona, zerwała się z krzesła.
— Niech pani siądzie — rzekł — i niech się pani nie dziwi. Pomówmy spokojnie. Nie przychodzę do pani z wyznaniem szalonej miłości, bo jak pani widzi mam siwe włosy już i dawno wyszedłem z lat młodzieńczych, ale mam dla pani szacunek i wysoko cenię pani charakter.
— Po co mi pan to mówi?
— Po to łaskawa pani, żebyśmy przyszli do porozumienia. Ja nie jestem szczęśliwy i pani również. Straciłem żonę, którą kochałem szczerze, pozostały po niej sieroty. Zajęty gospodarstwem i interesami, wychowaniem tych dzieci kierować nie mogę. Siostra moja, stara panna, osoba schorowana przytem, nie może ani umie zająć się dziatwą. Gospodarstwo domowe w zaniedbaniu, służba robi co chce, nie ma ładu ani porządku, nie ma pani domu.
— Ależ...
— Pozwól pani dokończyś. Wspomniałem o mojem smutnem położeniu, wspomnę teraz o waszem. Czy sądzisz pani, że nie wiem jak wam ciężko i trudno.
— Ja się nie skarżę przecie.
— To postaci rzeczy nie zmienia, panno Franciszko. Ja wiem jak pracujecie obie i jak nędzne macie za to wynagrodzenie. Pani się męczysz, matka zdrowie traci, nie macie opieki żadnej, a przyszłość...
— W ręku Boga, panie.
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.