— Po co?
— Dowiedziałem się o tem dopiero nazajutrz. Poszedłem, aby zażądać objaśnienia. Żona nie raczyła do mnie wyjść — tylko mama. Ze zmarszczonem czołem i z wielką powagą oświadczyła mi, że patrząc na nasze pożycie przez lat kilka, przekonała się, że jej Amelcia jest bardzo nieszczęśliwa, że zrobiła najfatalniejszy wybór, że ma męża utracjusza, ostatniego hulakę, niegodziwca, który jej nigdy nie kochał, a traktował ją jak niewolnicę, że z całem poświęceniem się i zaparciem znosiła to ciężkie życie, lecz obecnie cierpliwość jej wyczerpała się, tembardziej, że w niedalekiej przyszłości przewiduje głód i nędzę...
Rzecz jasna, że wobec tak smutnego położenia, nie pozostaje biednej kobiecie nic innego, jak udać się pod opiekę prawa i żądać separacji, a następnie unieważnienia małżeństwa z niegodziwcem, na którym się tak fatalnie zawiodła.
— Spodziewam się, że na takie dictum trzasnąłeś pan drzwiami i że już więcej nic widziano pana w tym domu.
— Przeciwnie! protestowałem, kłóciłem się, chciałem widzieć się z żoną i od niej samej usłyszeć, w czem i w jaki sposób ją skrzywdziłem? ale na co się to zdało?... Nie wskórałem nic, sprawa się rozpoczęła. Broniłem się, przepłacałem adwokatów, ale tamta strona była mocniejsza, znaleźli jakąś nieformalność w akcie i dopięli celu. Laliński zrobił na rzecz Amelji znaczny zapis i został jej małżonkiem. Czy szczęśliwym — wątpię, ale ostatecznie spełnił swoje marzenia. Woził ją po świecie, jak ja niegdyś, dogadzał jej kaprysom, jak ja niegdyś, i prawdopodobnie tak ją mało obchodził, jak ja niegdyś... Umarł w dziewięć, czy w dziesięć lat po ślubie... i pozostawił żonie majątek, który wystarczył jej na stroje i podtrzymywanie przekwitających wdzięków aż do śmierci.
Ja na sprawę, na zapłacenie długów, wydałem resztki, jakie mi pozostały, i zrzuciwszy pychę z serca, przyjęłem obowiązek prywatny. Jestem od lat kilkunastu pisarzem w wielkim składzie węgli, i jak widzisz, źle mi się nie dzieje, skoro mogłem jeszcze temu biedakowi Zawrotkiewiczowi dopomagać.
— A cóż się z nim stało?
— Mówiłem ci, że umarł, na Starem Mieście, na strychu...
— Tak, lecz co go do takiej biedy przywiodło?...
— A cóżby, jak nie owe piękne oczy... Leczył się długo. Potem chcąc żal i wspomnienia zagłuszyć, bawił się, szalał... w wirze życia pocieszenia szukał. Jak wiesz, różne sobie ludzie wynajdują lekarstwa, jednemu to pomaga, drugiemu tamto. Jemu nie pomogło, zmarnował się... Przez lata jego nieobecności, majątek podupadł i obdłużony przeszedł w inne ręce. Biedny Zawrotkiewicz! nie mając własności, licząc tylko na pracę, nie mógł zdobyć nietylko stanowiska, ale nawet kawałka chleba, marniał więc, marniał, w nałóg wpadł, aż zmarniał zupełnie. Spotkałem go w stanie politowania godnym; podaliśmy sobie ręce i rozpłakali się obadwaj. Ja mu opowiedziałem moje koleje życia, on mnie swoje nawzajem. Zmarnowaliśmy życie, cóż robić, naprawić tego nie można, gdyż raz się tylko żyje i najczęściej... głupio. Biedny Zawrotkiewicz! zrujnowany na zdrowiu, zaczął coraz bardziej słabnąć, cherlać — i umarł. Lepiej to może dla niego, niż żyć w takich warunkach. Zeszedł ze sceny za panią mamą, za Lalińskim, wyprzedziwszy tylko o rok panią Amelję, teraz na mnie kolej. Obecnie wiesz dlaczego byłem na pogrzebie — i bądź zdrów.
— Dokąd?
— Do obowiązku, jak zawsze, króciutki urlop mi dano, na parę godzin zaledwie i już go cokolwiek przetrzymałem, jak się zdaje.
Odszedł, ale w kilka minut powrócił, trzymając w ręku kawałek pomiętego papieru.
— Patrz no — rzekł — com ja znalazł.
— No?
— Ćwiartkę papieru, widocznie jest to szczątek jakiegoś rękopismu... napisano na nim takie zdanie: „jeżeli widzisz gmach szczęścia, to wiedz, że budowniczym, który go postawił, była... kobieta...” Święta prawda, mądre zdanie...
Moje szczęście odrazu rozsypało się w gruzy — bo też, kochany przyjacielu, jaki budowniczy, taki i pałac...