— Może i nie... teraz wszystko idzie szybko, jak przystało na epokę, w której para, chluba tego wieku, zaczyna się starzeć i lada chwila ustąpi miejsca elektryczności, na epokę, w której ludzie kuszą się o znalezienie czwartego wymiaru, kierowanie balonami, w której niezrównane armaty Kruppa są zagrożone, bo chemicy pracują nad wynalezieniem pocisków gazowych, aby odrazu obezwładniać i usypiać stutysięczne armie. „Fin de siècle,” to nie żarty. Postęp chodzi w legendowych butach, cokrok to siedm mil, a właściwie nie siedm, ale siedmset siedm tysięcy czyni. Kto może przewidzieć, co dzień jutrzejszy przyniesie? Dziś wiesz, że przedmiot, który masz przed oczami, jest długi, szeroki i wysoki, jutro dowiesz się może, że jest on jeszcze jakiś, dziś wiesz, że są na świecie ciała stałe, gazowe i lotne, jutro możesz usłyszeć, że znalazło się jakieś nowe, jakieś coś, co nie jest ani twardem, ani stałem, ani płynnem, ani lotnem, coś zupełnie nowego. Dziś przynosi ci telegram wiadomość, że Koch zwalczył suchoty, jutro możesz się dowiedzieć, że już nie istnieją wcale żadne choroby. Stawisz się przed fakultetem lekarskim i tam mężowie uczeni podług listy dolegliwości ludzkiej zaszczepią ci wszelkie istniejące choroby. Będziesz podziurawiony jak sito, utatuowany jak pierwszy elegant hotentocki, ale zato zyskasz nieśmiertelność i nigdy nie umrzesz, o tyle ma się rozumieć, o ile się wypadkowo nie utopisz, o ile nie przejedzie cię na śmierć dorożka, nie struje generalny sos w restauracyi. Niema racyi źle wspominać o roku ubiegłym: był on godnym synkiem swego ojca, godnym następcą swego poprzednika. Protegował naturalizm w sztuce, piekielny wrzask w muzyce, impresyonizm w malarstwie, opisy przydeptanych pantofli w beletrystyce. Kochał się w brzydocie, tak jak jego pradziadowie kochali się w pięknie. Dał światu dzielnego Mac-Kinleja, strzegł pilnie wszystkich furtek i bram granicznych, z oficyalnego Stoeckera zrobił prywat-antysemitę, protegował wyrób oleomargaryny, dzikim Afrykańczykom posłał Emina-baszę, Stanleya, Wissmana z całym aparatem cywilizacyjnym, zawartym w beczkach i okseftach.
— Nic mnie to nie rozczula. Co mnie interesują Mac-Kinley, Wissman, Chińczycy, cały świat!? Wiem tylko, że rok 1890 nie dał nam nic.
— A przepraszam, jeżeli koniecznie chodzi o to...
— Więc?
— Dał... wcale nieszczególny urodzaj.
— Ładny prezent... ale cóż więcej?
— No, dał tak zwaną „stagnacyą,”... bankructw bez liku, projektów bezkońca. Łyknął „Kłosy,” zakąsił „Tygodnikiem powszechnym,” rzucił w świat miliony prospektów, ogłoszeń, obietnic, zobowiązań, które ma realizować jego następca. Obiecał Warszawie świetnie odnowiony teatr, centralny dworzec kolejowy, bulwary nad Wisłą, trzeci most, rozesłał po wsiach agentów-namawiaczy do emigracyi. Czyż jeszcze mało, niepoprawny pesymisto?
— Wszystko to głupstwo, mój przyjacielu; ja zdania nie cofam i kontent jestem, że się ten rok skończył, może w ostatniem dziesięcioleciu wieku XIX-go...
— Przepraszam, dobry panie, rok 1890 jest najświetniejszy w szeregu ostatnich.
— Jaki?
— Najświetniejszy, stanowczo.
— Żarty!
— Nie, i godzi go się pożegnać godnie, sylwestrowskim balem, szampanem, muzyką...
— Mnie nikt do tego nie namówi.
— Namówię ja.
Strona:Klemens Junosza - Pożegnanie.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.