W ustronnym dworku wiejskim, w pokoju, którego drzwi wychodziły na ogród, siedziała młoda kobieta. U nóg jéj, na dywanie, jasnowłosa dziewczynka bawiła się lalką — a zachodzące słońce przez drzwi otwarte rzucało złote blaski na tę grupę wdzięczną.
Matka z zachwytem patrzyła na swą jedynaczkę i słuchała jéj wesołego szczebiotu... Nagle dały się słyszéć szybkie kroki i szelest sukni, i do pokoju wbiegła osoba słusznego wzrostu, szczupła, o wyrazistych czarnych oczach, które w téj chwili migotały dziwnym blaskiem, zdradzając silne wzruszenie...
Na bladą twarz przybyłéj wystąpiły rumieńce, oddech miała przyśpieszony, krótki, jakby po szybkim biegu lub zmęczeniu. Usta jéj drgały nerwowo. Widocznie wiele, wiele miała do powiedzenia, lecz słowa więzły jéj w gardle. Zaledwie na kilka urywanych wyrazów zdobyć się mogła.
— Róziu — rzekła — Róziu, jeżeli mnie kochasz... jeśli co dobrego mi życzysz, każ natychmiast zaprzęgać... ja muszę ten dom opuścić.
Młoda kobieta z podziwieniem na mówiącą spojrzała.
— Jakto, ciociu? chcesz odjechać tak niespodziewanie,