Kiedyśmy wracali z Powązek, przyłączyłem się do gromadki bliższych przyjaciół Jacusia; byli wszyscy przygnębieni i smutni, żałowali go naprawdę.
— Poczciwy Jacuś...
— Chodząca prawość i cnota...
— Idealny człowiek... W dzisiejszych zwłaszcza czasach to fenomen. Takim to ludziom na marmurowych tablicach napisy ryć, granitowe pomniki im stawiać, dzieła o nich pisać!
— Bardzo słusznie; warto, ale może panowie dacie kilka szczegółów o nieboszczyku, skoro godzien jest uczczenia.
— A no, oczywiście, o jakież szczegóły idzie?
— Co zrobił?
— Jakto co zrobił?... Cóż miał robić. Zacny chłop był, poczciwy... kochaliśmy go wszyscy.
— Wiem, ale jeżeli pisać...
— To co? Jeżeli pisać, to pisać... Kto się tem trudni, powinien umieć swą sztukę bez dopytywania o drobiazgi i szczegóły.
— Umilkłem. Wielbiciel cnót Jacusia, rozgniewany widocznie, szedł, sapiąc przyśpieszał kroku, co mu przy pokaźnej tuszy było trudno.
— No jakże — zapytał po chwili — zrobisz pan co?
— Trudno będzie, odrzekłem.
— Szczegóły... ha, szczególiki, drobiazgi... to panie trzeba brać ogólnie, szeroko. A jeżeli już o to idzie koniecznie, to ja w kilku słowach szczegóły mogę dać. Czy nieboszczyk Jacuś zabił kogo?
— Nie.
— Czy co ukradł?
— Nie.
— No więc... co jeszcze! Czy fałszował cudze podpisy?
— Ależ nie.
— No więc ostatecznie chyba był człowiekiem uczciwym? Tego tytułu mu pan nie odmówisz...
— Zapewne...
Poczciwy Jacuś!