Stary oddychać nie śmiał, siedział nieruchomo zupełnie, żeby nie obudzić malutkiej.
Wpatrywał się w jej twarzyczkę rumianą i przebiegał w myśli dzieje własnego życia. Wiatr przeciwnych losów miotał nim jak liściem oderwanym z gałązki rodzinnego drzewa, rzucał go na wszystkie strony, nie dał spokoju, ani wytchnienia.
Nie zaznał on słodyczy rodzinnego życia, nie znał prawie domowego ogniska.
Raz tylko błysnął mu promyczek szczęścia, ale na bardzo krótko; raz uśmiechnęło się do niego słońce, lecz zaraz zakryła je czarna chmura żałoby.
Kiedy miał blizko czterdzieści lat wieku, ożenił się z kobietą, którą ukochał oddawna, lecz po kilku miesiącach pożycia śmierć zabrała mu drogą towarzyszkę; został sam na świecie, sierota... Ani ojca, ani matki, ani brata, ani swata, a przyjaciele, koledzy, towarzysze rozsypali się po świecie szerokim... Gdzież ich szukać?
Próżnia, pustka przerażająca w około — a stary sam, jak pustelnik spędza dni ostatki w swoim eremie — w Olchówku.
Gdyby miał rodzinę, dzieci, wnuki, jakże inaczejby było.
Patrzy w śliczną twarzyczkę uśpionej Zosi i dziwne jakieś myśli do głowy mu się tłoczą, jakieś projekta tworzy, uśmiecha się pod wąsem i radby ucałować dziecko, a nie śmie, żeby mu snu miłego nie przerwać...
Myśl jakaś prześladuje go uparcie, a jest zapewne przyjemna, bo na policzki starca występuje rumieniec, w poczciwych oczach błyszczy radość...
Drzwi prowadzące na ganek otwierają się zwolna i ukazuje się w nich pełna, szeroka twarz Kulasińskiej.
Stara klucznica patrzy zdumiona przez czas jakiś, a potem wychodząc na środek ganku, woła:
— Rany Chrystusowe! toż wielmożny pan, jak rodzona matka tę dziecinę piastuje...
— Cicho! cicho! — rzekł, kładąc palec na ustach.
Kulasińska ramionami ruszyła.
— Przez urazy wielmożnego pana — rzekła półgłosem — takich dużych dzieci nie usypia się na ręcach... niechno pan pozwoli, wezmę ją i zaniosę do pokoju na sofę, podłożę poduszeczkę i prześpi się dziecina jak Bóg przykazał, bo tak to i dla niej niebardzo wygodnie i wielmożnemu panu ręce całkiem zcierpną. Niechże wielmożny pan pozwoli, ona się nie obudzi, nie, nie ma się co boić; takie dziecko śpi jak drewno, z harmaty można strzelać i nie obudzi się, jak mi Bóg miły, wielmożny panie, bo czy to mnie pierwszyzna z dziećmi?
— No, to niechże ją Kulasińska weźmie, tylko ostrożnie, delikatnie, żeby jej się jaka krzywda nie stała.
— O, rany Chrystusowe! co też wielmożny pan powiada, toć tyle lat tu jestem, a jeszczem szklanki nie zbiła, jeszczem głupiego jajka nawet nie stłukła, a cóż dopiero dziecko! Wielmożny pan też przez żadnego wyrozumienia, zawdy na mnie; a to niezdara! a to dużo gada. Mój Boże! czy ja gadam? czy choć słówko kiedy marne przemówię?!
— No, no, o tem kiedyindziej — teraz brać dziecko i marsz!
Babina, mrucząc półgłosem sama do siebie, wzięła Zosię na ręce i do pokoju weszła. Olchowiecki sam na ganku pozostał.
Wydobył z kieszeni fajeczkę krótką i kapciuszek, tytoniu nałożył, skrzesał ognia i otoczył się kłębami dymu.
Widocznie myśli jego gdzieś za tym dymem biegły daleko, daleko... w przeszłość zapewne, w przeszłość burzliwą, smutną, sierocą, w której rzadko kiedy błysnął jasny promyk radości. Myśl ludzka lubi odbywać takie odległe wędrówki, lubi ona liczyć długi różaniec smutków i zawiedzionych nadziei, cofać się w ubiegłe dzieje życia aż do szczęśliwych chwil dzieciństwa, do tego punktu, po za który pamięć już sięgać nie może. Przypomina sobie stary pan Olchowiecki, jak jeszcze ongi, ongi jako dzieciak na trawniku igrał, przypomina piękne oczy swej matki, które z taką miłością patrzyć na niego umiały,
Hej, jak to dawno! jak dawno; ile się to wody w rzekach przez ten czas przelało, ilu ludzi poginęło, pomarło. Któż to wszystko porachuje? Kto zliczy?
Tak duma stary Olchowiecki i myśli własnych się lęka i odpędzić je pragnie, ale te, niby gołębie spłoszone, powracają niebawem. Nieprzeparta siła wspomnień ciągnie go ku szczęśliwym chwilom dzieciństwa, rozwija przed nim niby w panoramie obrazy życia całego.
Tak się w tych dumach swoich zagłębił, że nie słyszał nawet jak drzwi od ganku skrzypnęły i dopiero szelest sukni kobiecej wyrwał go z zamyślenia.
Pani Konarska z siostrzenicą swą przyszły powitać gościnnego gospodarza. Nie obeszło się bez ponownych podziękowań i łez, lecz Olchowiecki w żart to obracał, wszelkich wyrażeń wdzięczności unikając.
— Co tam — mówił — wspominać nie ma o czem, jeńcami panie jesteście, i musicie tu siedzieć w Olchówku, jak w twierdzy, dopóki się spalony domek nie odbuduje. Nie ja paniom, lecz panie mnie łaskę robicie, rozweselając na chwilę moje samotne ustronie. Zresztą musi tak być, w ostatniej instancyi decyzya zapadła.
— Jakto?
Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.