Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zosia powiedziała, że tu zostanie i ani mamy ani babci z Olchówka nie puści.
— To już pan poznał się z Zosią? — spytała pani Aniela.
— O! to stara przyjaźń. Od dwóch godzin dopiero, ale serdeczna, jesteśmy z sobą na ty.
— A trzpiot niepoprawny! — rzekła śmiejąc się matka, musiała dobrze pana wynudzić.
— Gdzież tam! tak przyjemnie gawędziliśmy z sobą, że aż... usnęła.
— Zwykle o tej porze sypia godzinkę.
— Nie dziw, zmęczyła się; w towarzystwie Kulasińskiej zwiedzała gospodarstwo; ledwie panie usnęłyście, ona już wstała i — jak powiada moja szafarka — chodziła z nią wszędzie, po całym folwarku. Właśnie gdy powróciła z tego przeglądu, miałem honor być jej przedstawionym i...
— I co? dlaczego pan nie kończy — zapytała pani Konarska.
— I zakochałem się na starość!
— Przypuszczam jednak, że nie bez wzajemności.
— Zdaje mi się.
— Dzieci mają bo jakiś instynkt wrodzony, do dobrych ludzi lgną odrazu.
— Zaraz dobrych! dobrych! któż pani powiedział, że ja jestem dobry? powiedz pani raczej, że dzieci lgną do starych; bo starość, moja pani dobrodziejko, to drugie dziecięctwo człowieka. Zresztą czy dla tej, czy dla innej przyczyny, tak się dzieje, nie powinno nas w tej chwili obchodzić, dość, że zakochałem się w Zosi. Czy pani dobrodziejka, jako matka, nie ma nic przeciwko temu?
Pani Aniela uśmiechnęła się.
— Owszem, mam coś do nadmienienia, mały warunek.
— Warunek?
— Tak, idzie mi o to, żeby pan Olchowiecki, pozyskawszy wzajemność mojej Zosi, o czem ani na chwilę nie wątpię, nie rozpieścił jej zanadto.
— A broń Boże! ja stary rygorzysta, wychowany w karności, miałbym dziecko rozpieścić, to niepodobieństwo, proszę pani. Na warunek więc przystaję — a zresztą, wiadoma to rzecz, zakochani zgadzają się na wszystko.
Pani Aniela spojrzała w stronę Zabłocia, a pan Olchowiecki to spojrzenie przelotne dostrzegł i zrozumiał...
— Nie masz tam już nic — rzekł — nic nie ocalało — ale nie trzeba poddawać się rozpaczy, odbudujemy wszystko na nowo... Macie panie przecież kawałek lasu spory, drzewa na budowle nie zbraknie, a rzemieślników w okolicy dość.
— Sądziłam, przyjeżdżając w te strony, że znajdę tu nareszcie ten pożądany spokój i wytchnienie, że odpocznę po różnych bolesnych przejściach, których mi los nie szczędził. I istotnie, w tem ustroniu, wśród łąk i lasów, znalazłem ową atmosferę cichą, spokojną, wymarzoną. Dworek nasz był niewielki, ale wygodny i miły; sądziłam, że w nizkich jego ścianach wychowam moją Zosię — niestety inaczej się stało. Nie ma już dla nas kąta spokojnego na ziemi.
— Nie mów tak pani, proszę, nie poddawaj się myślom smutnym — i dziecko wychowasz i kąt spokojny znajdziesz. Tymczasem musicie przyjąć u mnie schronienie, a troskę o odbudowanie waszej siedziby także mnie powierzcie. Nie mam tak wiele zajęć, żebym nie mógł czasu na to znaleźć.
— Czem zasłużyłyśmy na tyle symyatyi?
— Ech, z paniami to zawsze tak. Poświęcenia, sympatye, ofiary! a to w gruncie nic nadzwyczajnego. Prosta rzecz: stary, samotny inwalid lubi gości i cieszy się, że Bóg mu ich zesłał... Co tam o tem mówić! oto lepiej chodźmy do pokoju, bo widzę, że Kulasińska chce tu wejść. Założyłbym się, że babina przyszykowała nam coś do jedzenia, a może i moja Zosia już nie śpi. Jako kawaler galant muszę być zaraz na jej usługi. Po obiedzie chciałbym paniom pokazać bliżej Olchówek, urządzimy małą wycieczkę na staw — bo trzeba paniom wiedzieć, że to moja chluba... Mam całą flotylkę złożoną z kryp i czółen, rybołówstwo przynosi mi nawet jaki taki dochód.
Potrafił zmartwione kobiety rozweselić nieco, rozruszać, że zapomniały trochę o smutkach swoich i nieszczęściach.
Przy obiedzie rozmowa była ożywiona, przeplatana dziecinnym śmiechem Zosi. Pani Konarska mówiła o stosunkach swoich rodzinnych, a że Olchowiecki za młodu żył w świecie, że miał mnóstwo kolegów i przyjaciół, przeto i wspólni znajomi znaleźli się. Wspomniano o tych i o owych, zadawano sobie nawzajem pytania, obliczano kto żyje, kto umarł i tak czas jakoś szybko na tej gawędce upływał, że ani spostrzeżono, jak się słońce zniżać potrochu zaczęło.
Dzień był pogodny, ciepły, staw lśnił się od promieni słonecznych.
Przy brzegu oczekiwało już dwóch ludzi z wielką, wygodną krypą. Panie usiadły na ławeczkach. Zosia wzdragała się nieco, ale pan Jan potrafił ją przekonać, że w tym stawie ryby są spokojne, nie wskakują do łodzi i nie kąsają grzecznych dziewczynek.
Trzymała go za rękę całą siłą swych drobnych paluszków. Z początku kołysanie się krypy przejmowało ją trwogą, lecz po chwili oswoiła się z niem i z zajęciem patrzyła na wodę, na ptaki unoszące się nad jej powierzchnią. Od czasu do czasu ryba zmąciła gładką falę, plusnęła, mignęła łuską srebrną, a Zosia wybuchała śmiechem radości i wyciągała rączki, aby rybkę pochwycić.
Olchowiecki staw był ogromny; z jednej strony otaczała go grobla, z drugiej lasy, a przy