— I pragnienie pani spełniło się.
— Prędzej niż sądziłam. Co łatwiejszego, jak wyprowadzić w pole kobietę? Zkąd mogłam wiedzieć, że ten człowiek udaje i gra szkaradną komedyę...
— Pani, to nie może być, żeby on był synem Władysława! tamten był prawym i szlachetnym człowiekiem.
— Bywają wypadki... Co mam długo mówić; rzeczy poszły zwykłym trybem. Anielcia pokochała go całą siłą uczucia niewinnego serca i oddała mu rękę. Błogosławiłam ich ze łzami w oczach i cieszyłam się myślą, iż mogę umrzeć spokojnie, widząc moję sierotkę zabezpieczoną zupełnie. Powierzyłam mu prawie cały nasz kapitalik i byłam zupełnie szczęśliwa, szczęściem Anielci.
— Z początku wszystko zapowiadało się jaknajlepiej; on był dla Anielci dobrym, uprzedzającym, zdawało się że ją kocha szalenie! O swoich przedsiębiorstwach i interesach jakie podejmował, opowiadał cuda, milionów miał się dorobić. Szczęście trwało rok jeden, przyszła na świat Zosia, ale pan Bolski zamiast cieszyć się, stawał się jakimś chmurnym, zamyślonym, wiecznie był nibyto zajęty, a w domu bywał coraz rzadziej. Nareszcie pewnego dnia zażądał odemnie pieniędzy. Odmówiłam. Żądania zaczęły być coraz częstsze, coraz natarczywsze, Anielcia zalewała się gorzkiemi łzami... I ją i mnie traktował coraz gorzej, posuwał się nawet do obelg...
— A! nikczemnik.
— Nareszcie pewnego dnia, po gwałtownej scenie jaką nam zrobił, trzasnął drzwiami i nie pokazał się więcej. Nazajutrz dopiero miejską pocztą otrzymałyśmy od niego list, w którym z całym cynizmem oświadczał, że ożenił się tylko dla pieniędzy, a skoro takowych już mu nie dają, więc też nie widzi racyi żyć dalej z żoną i ze starą, skąpą ciotką — i wyjeżdża do Ameryki, gdzie znajdzie zapewne szczęście i miliony... Wyobrazić pan sobie może nasze okropne położenie... Anielcia rozpaczająca, ja tak oszołomiona, cały prawie nasz fundusz zmarnowany...
— A to łotr dopiero; takiego ojca syn! Cóżeś pani zrobiła dalej? czy poszukiwałyście przynajmniej tego jegomości?
— Po co? Anielcia widząc całą ohydą tego czynu, całą nikczemną komedyę uczuć kłamanych i fałszu, wcale nie pragnęła powrotu człowieka, dla którego teraz zamiast miłości pogardę czuć tylko mogła.
— Ależ trzeba było się starać o rozwód; przecież kobieta młoda, jak ona, mogła jeszcze znaleźć szczęście w związku z godniejszym jej człowiekiem.
— Co też pan mówi? Na prowadzenie kosztownej sprawy rozwodowej nie było funduszów — a po drugie, Anielcia zawiedziona raz tak fatalnie, postanowiła zająć się wyłącznie dzieckiem i o niczem więcej nie marzyć. Kto się tak strasznie rozczarował, ten nie wierzyłby już nawet najszczerszej prawdzie...
— Władysława syn! Władysława syn! — powtarzał półgłosem pan Jan.
— Powróciłyśmy do kraju, do Warszawy, w której można ukryć łzy i żyć samotnie, chociaż w pośród ludzi. Zaprowadziłam możliwą oszczędność, żeby to co nam jeszcze pozostało zachować na czarną godzinę i przeszło nam lat cztery smutno, jednostajnie, w opuszczeniu i sieroctwie. Dopiero niedawno, w spadku po krewnym, którego nie znałam nawet, dostał nam się ten folwarczek i w nim postanowiłyśmy osiąść na zawsze. Widzisz pan, że i ztamtąd zostałyśmy wypędzone... przez ogień.
— A przez Bóg żywy! moja pani nie mów tak! ja was ztąd nie puszczę, wyście moje siostry. Ja wam powinowaty, a może i krewny przez Okszów, jam towarzysz Władysława, którego syn taką wam krzywdę wyrządził... Gdyby Władysław żył, nie opuściłby was — i ja was nie opuszczę. Pomów pani z panią Anielą... lub nie, ja sam jej powiem.. Zresztą co mam mówić, nie puszczę was i basta! Chyba mnie o podstęp nie będziecie mogły posądzać; zaufajcie mi jak ojcu, jak przyjacielowi...
— Panie, czyż podobna?
— Czemu nie ma być podobna! cóż to znów! U mnie co w sercu to i w mowie, ceremonii nie znam i znać nie chcę. Daję wam serce i życzliwość, boście nieszczęśliwe i opuszczone... A przytem i ja przy was odżyję i ja znajdę może serca życzliwe.
Drobne rączki rozchyliły gałęzie leszczyny, wśród nich ukazała się złotowłosa główka i dźwięczny głosik zabrzmiał:
— Dziadziu! a kuku!
— O ty pieszczotko moja! — zawołał w uniesieniu pan Olchowiecki — pójdź, pójdź Zazulo śliczna, kukać mi będziesz szczęśliwe lata starości.
To mówiąc porwał dziecię na ręce i serdecznie całować je zaczął; pani Aniela wzruszona na tę scenę patrzyła.
— I miałybyście panie serce — zapytał — odebrać mi to dziecko, ten jedyny jasny promyk popogodnego zachodu?... Pani Anielo, odpowiedz?
— Słyszałam rozmowę pana z ciocią — rzekła młoda kobieta głosem drżącym od wzruszenia, a łzy zabłysły w pięknych jej oczach. Słyszałem wszystko co do słowa.
— I co mi pani odpowiesz? czy odbierasz mi Zosię?
Zamiast odpowiedzi ujęła rękę zacnego człowieka i przycisnęła ją do ust.
— Ojcem nam bądź — szepnęła.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |