Natychmiast prawie rozległ się trzask spadających belek, przepalony pułap zawalił się, miliony iskier wzniosły się w górę, dym buchnął gęstszy, czarniejszy, zwinął się w kłąb, a potem wyprostował nagle i powoli popłynął w powietrze.
Olchowieccy ludzie nie mieli już co ratować: z pięknego folwarku i dworu pozostały tylko zgliszcza dymiące... Drzewa poopalane, czarne, szumiały żałośnie i z po za tnmanów dymu wychylały się nagie, odarte z zieloności i listków, istne szkielety.
Na dziedzińcu było straszliwie gorąco.
Belki i ściany budynków, zamienione w stosy żarzących się węgli, połyskiwały krwawo, chwilami wydobył się z nich płomyk niebieskawy, mignął jak błędny ognik, znów zniknął i znowu się ukazał, a kłęby dymu wznosiły się w górę.
Ludzie stali gromadkami, o nieszczęściu gwarząc, przyczyny pożaru szukając, a nad zgliszczami, nad pogorzelców gromadką, unosił się księżyc blady, zimny i z obojętnością przedziwną płynął dalej swą drogą, het! po nad obłoczkami białemi.
Zemdloną właścicielkę zgorzałego dworku usiłowano do przytomności przyprowadzić; poczciwe wiejskie babiny wyczerpywały całą swą umiejętność by celu tego dopiąć, pryskały wodę na twarz, wodą zwilżały jej skronie, wołały o sól i ocet, ale gdzież szukać tych środków; wszakże wszystko spłonęło do szczętu.
Olchowiecki trochę się na bok usunął.
W krwawych blaskach ognia szlachetna jego postać rysowała się wyraźnie. Wysoki, szczupły, ubrany w strój obcisły, żołnierski mundur przypominający krojem, trzymał się prosto, pomimo że włosy, białe już prawie, świadczyły, że kawał czasu przeżyć musiał. Twarz miał ogorzałą, czerstwą, ozdobioną długiemi, białemi zupełnie wąsami; w oczach przebijał się spokój człowieka doświadczonego w walkach z losem, a zarazem powaga jakaś dziwna i poczciwość.
Było coś w całej tej postaci, co ją szczególnie sympatyczną czyniło i szacunek wzbudzało zarazem.
Zemdlona otworzyła oczy.
— Zosia! Zosia! — krzyknęła rozpaczliwie — dziecko moje! oddajcie mi moje dziecko!
Olchowiecki zbliżył się.
— Bądź pani spokojna — rzekł — dziecko jest: żyje.
— Oszukujecie mnie! — zawołała. — Zosia tam! tam! w tym ogniu!
— Wierz pani staremu — rzekł Olchowiecki — ja kłamać nie umiem... Zosia jest w tej chwili na wsi. Kiedy ogień wybuchnął, niańka porwała ją z łóżeczka i uciekła z nią na wieś; córeczka pani w tej chwili śpi zapewne spokojnie w chłopskiej chacie.
— Panie!
— Tak jest... dziecka już w domu nie było, kiedy pani rzuciłaś się na ratunek.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Byłem tam.
— W ogniu?
— Nie w ogniu, w jakim znów ogniu?! W domu który się palił, dwaj moi fornale byli tam również; w pierwszym pokoju leżałaś pani zemdlona, w innych nie było żywego ducha. Daję pani na to słowo uczciwości... przeszukaliśmy wszystkie kąty.
— Oj, paniusiu najmilsza — wtrąciła jakaś babina wpół z płaczem — toć w nas duch zamarł jak pani w to piekło gorejące skoczyła; chciałam „wieczny odpoczynek“ powiedzieć, a tu ani weź... jeno po mnie mróz przeszedł. A tak pani, tam wpadła, jak okiem mrugnął; chciałam przytrzymać, ale gdzie tam, jeno co się sukienka mignęła. Królowo Niebieska ratuj! już po naszej pani! Ale zawdy Bóg miłosierny, Olchowieckiego pana tu nasłał. On w ogień skoczył, on paniusię na rękach wyniósł, jak małe dziecko z takiego ognia, co nie przystąpić nawet...
Młoda kobieta obie ręce do swogo zbawcy wyciągnęła...
— Nie dziękuj, pani — rzekł Olchowiecki — nic wielkiego; obowiązek to, nic więcej; ale przedewszystkiem pozwól pani, że ci się przedstawię, jestem najbliższym waszym sąsiadem: Jan Olchowiecki, mieszkam tam nad nad stawem w Olchówku.
— Dozgonna wdzięczność, panie.
— Co tam! poznaliśmy się w ogniu, więc przyjaźń będzie gorętsza. Ale przedewszystkiem trzeba panią gdzieś ulokować, zdaje się bowiem, że oprócz duszy i tego co na sobie, nic nie wynieśliście z ognia. O ile się domyślam, blizkich znajomych nie masz tu pani; sprowadziliście się niedawno.
— Trzy tygodnie temu, przyjechałam tu z małem dzieckiem i ciotką.
— Pani Konarska je na wsi — wtrąciła któraś z kobiet — nie wie nawet, co tu się z wielmożną panią działo. Zara jak się dwór zajon i Małgośka z małą Zosiunią uciekła, tak pani Konarska za nią; o! onaby za tem dzieckiem w przepaść skoczyła.
— A więc — rzekł Olchowiecki — jedźcie panie do mnie, dom dość obszerny jest; miejsce się znajdzie i dla was i dla waszej służby, zanim się odbudujecie cokolwiek...
— Doprawdy, nie śmiałabym...
— Więc cóż? jak kto ze szczerego serca prosi, to „nie śmiałabym“, — a nocować z małem dzieckiem i niemłodą zapewne ciotką pod gołem niebem, lub w najlepszym razie w pustej chłopskiej stodole, tobym śmiała; narazić siebie i dziecko na zaziębienie i niewygodę, dla czego? dla konwe-
Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.