nie zastał już; po doznanych wstrząśnieniach czuła się bardzo osłabioną i namówiona przez ciotkę, położyła się w łóżko.
Ciotka była to osoba już niemłoda, szpakowate włosy pokrywały jej skronie, wzrostu była słusznego, szczupła, trzymająca się prosto, a regularne rysy twarzy świadczyły, że niegdyś piękną być musiała.
Ujrzawszy wchodzącego gospodarza, rzekła głosem przyciszonym nieco:
— Panie, nie wiesz zapewne komu dałeś gościnność pod swym dachem?
— Przeciwnie, wiem — nieszczęśliwym.
— To prawda, bardzo a bardzo nieszczęśliwym; siostrzenica moja jest jedną z tych istot, których życie od samego prawie początku jest dramatem.
Olchowiecki usiadł.
— Przybyliście panie tutaj niedawno, wszak prawda?
— Kilka tygodni zaledwie.
— Jednak szczególna to rzecz...
— Domyślam się, co pana dziwi. Dwie kobiety same z dzieckiem przyjechały w te strony i objęły gospodarstwo: wszak prawda, panie?
— Istotnie, gdzież gospodarz?
— Otóż w tem całe nieszczęście, nie ma go.
— Więc siostrzenica pani jest wdową?
— Zanim panu na to pytanie odpowiem, zechciej wprzód wysłuchać historyi naszej rodziny. Dzieje to niedługie, a opowiedzieć je muszę, gdyż inaczej trudno byłoby zrozumieć i nasze położenie obecne i powody, które nas do przybycia w te strony skłoniły.
Dzień zaglądał już przez okna do pokoju, w folwarku ludzie się ruszali, żóraw studzienny skrzypiał ciągle — podnosząc wodę dla koni.
Pani Konarska machinalnie wzrok ku oknu zwróciła.
— Jak tu ładnie w Olchówku — rzekła — zupełnie jak u nas na Kujawach.
— Więc pani z Kujaw pochodzi?
— Tak jest, panie, mój ojciec miał w tamtych stronach majątek.
— Jakże godność pani ojca?
— Oksza.
— Pozwól-no pani, czy czasem nie Franciszek?
— Jan.
— To widać nie ten, miałem przyjaciela tego nazwiska, przyjaciela od serca, dzieliliśmy dobrą i złą dolę. Już on nie żyje nieborak, umarł daleko ztąd.
— Ach! teraz już wiem, to był stryjeczny brat mego ojca.
— No, moja pani, tem bardziej macie prawo do mego serca... Franciszek! mój dobry, poczciwy Franciszek! a pani jesteś córką jego brata.
— Rodzoną.
— Ilem ja temu Franciszkowi winien; życie mi ocalił w niebezpieczeństwie. Dziwne zrządzenie losu...
— Ojciec był człowiekiem dość zamożnym; umarł młodo, zostałyśmy, ja i siostra, dwie tylko bowiem nas było, na opiece krewnych. Obiedwie jednocześnie prawie wyszłyśmy zamąż. Ja zostałam wdową i biedna moja siostra także.
— Ja na szczęście nie miałam dzieci, siostra moja zaś miała jedyną córeczkę, tę właśnie, której pan ocaliłeś dziś życie. Gdy straciła ojca, biedna sierotka miała wtenczas lat ośm, czy dziewięć, bo nie pamiętam już dobrze. Matka jej, a moja siostra starsza, była to osoba nadzwyczaj wątła, szczupła i w ogóle nie odznaczała się kwitnącem zdrowiem. Do męża przywiązana była ślepo, wszystkie siły jej życia skupiały się w uczuciu dla tego człowieka; ona go uwielbiała, czciła prawie — to też nic dziwnego, że kiedy przyniesiono jej wiadomość, że nie żyje, nie mogła przenieść tego ciosu i...
— I umarła? — zapytał Olchowiecki nieśmiało.
— Gorzej jeszcze, dostała biedaczka obłąkania. Wiadomość okropna nie zabiła jej odrazu jak piorun, lecz odebrała jej przytomność. Z początku sądziłam, że to obłęd chwilowy, że czas, który jest najlepszym lekarzem, zagoi krwawiącą ranę żalu, że przyniesie ukojenie lub uspokojenie przynajmniej. Rzuciłam dom, gospodarstwo, wszystko i pospieszyłam do nieszczęśliwej siostry. Sama osierocona, sama w żałobie po najlepszym, ukochanym towarzyszu życia, musiałam otrzeć łzy i zająć się tamtą. Byłam silniejszą od siostry, a może też widok jej nieszczęścia kazał mi zapomnieć o własnem. Otoczyłam ją wszelkiemi staraniami, ale wszystko napróżno, przytomność nie wracała, myśli niemogły się już uporządkować. Z gwałtownego szaleństwa, żalu, miotania się i rozpaczy, przeszła biedaczka w stan dziwnego spokoju, stała się posłuszną jak dziecko, cichą, czasem nuciła jakieś pieśni bez związku, rwała kwiatki w ogrodzie lub zbierała kamyki na ścieżkach... ale nie poznawała już nikogo, nawet dziecko nie robiło na niej wrażenia; to okropne, panie, nieprawdaż?
Olchowiecki nie odpowiedział, skinął tylko głową twierdząco i westchnął.
— Wtenczas — mówiła dalej pani Konarska — lekarze odebrali mi wszelką nadzieję; ostatecznie zgodzili się na to, że cierpienie mej siostry jest nieuleczalne, że taką już do śmierci musi pozostać.
— Położenie było okropne. Dziecko potrzebowało opieki, nieszczęśliwa matka bardziej jeszcze, prócz tego były przecież dwa majątki, mój i siostry, obadwa zrujnowane, zniszczone, w opłakanym stanie. Cóż miałam robić? Sprzedać lub w dzierżawę puścić nie było sposobu; gospodarować zaś kobiecie sa-
Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.