brze go znały i na zawołanie przychodziły do ręki; gładził ich gładkie szyje, nazywał pieszczotliwie a bystrem okiem znawcy oceniał co z nich może wyrosnąć..
— Oczywiście, mówił do siebie, zanim bęben podrośnie, to już te koniki pójdą między ludzi, daleko, w świat... W skrzynce coś przybędzie, to prawda, ale w stadzie ubędzie... A no nic, trzeba się starać. „Pszczółka, klaczka, pszenica — to zbogaca szlachcica“, trzeba tych klaczek mieć dużo, trzeba, żeby coraz ładniejsze można wyprowadzać na jarmarki..
Od tego czasu stał się pan Stanisław hodowcą... Znał się na koniach wybornie, stajnię prowadził z zamiłowaniem, i corocznie miał kilka pięknych koni na sprzedaż...
Gospodarstwo wiodło mu się dobrze, a rodzina wzrastała; w rok po pierwszym synu, przybył drugi, po nim trzeci, czwarty, piąty dwaj najmłodsi jednak w niemowlęctwie zmarli, a po nich nareszcie narodziła się upragniona przez matkę córka.
Z tego powodu miało się odbyć w domu pana Stanisława niezwykle wystawne i uroczyste przyjęcie. W obec przyjścia na świat córki, musiała ustąpić oszczędność.
— Niech to kosztuje ile chce, mówił pan Stanisław do żony, lecz chrzciny muszą być takie, jakich świat nie widział. Stać nas na to! Oszczędzamy, skąpimy, składamy grosz
Strona:Klemens Junosza - Przeszkoda.djvu/34
Ta strona została skorygowana.