Strona:Klemens Junosza - Przeszkoda.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

dzieju, jak się wyrwie z domu, to tak, jak koń ze stajni, chciałby trochę pobrykać.
— A żona, a synowie, a tak upragniona córka? — zapytał z uśmiechem Oleś.
— Nie rozumiesz mnie, kolego. Żona swoją drogą, dzieci swoją, a swoboda swoją... Przecież na żadne szansonetki, ani marjonetki nie wybieram się, na złe drogi nie idę.
— Więc?
— Ano, mój drogi, swobody chcę. To znaczy, do uczciwego handlu pójść, butelkę czego dobrego wypić, z przyjacielem pogawędzić, cygaro wypalić i pójść spać... A przytem chciałbym i interes załatwić, bo to widzisz, te chrzciny... Uroczystość nadzwyczajna, całe sąsiedztwo zaproszone, więc byle lury dać nie można. Chciałem więc kupić baryłę dla gości, a beczkę wina i beczkę miodu na zapieczętowanie...
— Jakto?
— Żeby na weselu córki odpieczętować.
— Ho, ho!
— U mnie tak... Jak co robić, to już porządnie, gruntownie.
— I szeroko.
— Oczywiście. Niech ludzie wiedzą, z kim mają do czynienia. Otóż, uważasz, kota w worku kupować nie chcę, spróbować muszę, a na własnem zdaniu zupełnie polegać nie mogę. Trzeba mi kogoś kompetentnego.