Strona:Klemens Junosza - Przeszkoda.djvu/89

Ta strona została skorygowana.

— Warjaty, istne warjaty, mruczał szlachcic pod wąsem.. a jednak...
Matka przypatrywała się temu popisowi z ganku; z kuchni wyszła gospodyni i kilka dziewek i wychylając głowy z za węgła, patrzyły zdumione, przerażone prawie, na to widowisko, tak niezwykłe. Gromadka zamorusanych dzieciaków z nieśmiałością i niedowierzaniem zbliżyła się do sztachet, przezwyciężając w sobie strach, gotowa w każdej chwili uciec, pierzchnąć, niby stado spłoszonych wróbli..
Pani Barbara zbliżyła się do męża; na twarzy jej promieniała radość i macierzyńska duma..
— A co Stasiu, szepnęła, cóż ty na to?
— Patrzę, duszko..
— I co..
— To są rzeczy nadzwyczajne, dziwne.. Gdyby człowiek własnemi oczami nie patrzył, wiaryby nie dał.
— Ale nasi chłopcy — zuchy — co?
— Zapewne.. zapewne..
— Jaka śmiałość... zręczność.. zgrabność..
— Tak, śmiałość, masz Basiu słuszność śmiałym być trzeba, żeby na takiego djabła siadać, jeszcze śmielszym, żeby się na taką zawrotną, warjacką jazdę decydować. Jabym nie chciał, żeby mi sto tysięcy kto dawał..
— A widzisz.. żeś był w błędzie — przyznaj.
— Pod jakim względem?