Strona:Klemens Junosza - Przeszkoda.djvu/93

Ta strona została skorygowana.

Zosia wyskoczyła zgrabnie z wolantu i padła w objęcia matki..
— A co Basiu, zawołał pan Stanisław.. masz córkę zdrową.. nic się jej nie stało. Słusznie ci mówiłem, że nasze kasztany są jak dzieci, ze szlachetną fantazją, ale bez narowów.. Każ dać Maciejowi dobry kielich gorzałki. Wart tego, pysznie wiózł.. Szkoda mi będzie pozbyć się tych koni.
— To niech je ojczulek trzyma, rzekła Zosia.
— Dziecko jesteś.. Niby ja mogę tyle koni trzymać. Na przyszły rok znów czwórka gniadych ze stadniny wyjdzie, a te muszą pójść między ludzi.. Nie martw się, Zosiu, dodał ciszej.. posagu ci przybędzie.
— Co mi po tem, odrzekła, rumieniąc się..
— O tem pomówimy w swoim czasie, teraz drogie dziecko, baw się pókiś młoda, ciesz się życiem, zdrowiem, tą jasną wiosną i pogodą młodości, której nie psują chmury smutku.
Istotnie panna Zofja mogła się cieszyć młodością, zdrowiem i siłą. Szesnastoletnia zaledwie, podobna była do pączka, który lada chwila mógł się rozwinąć jako wspaniały kwiat. W rysach jej twarzy nie było cech klasycznej piękności, ale zdobiła je świeżość, młodość, zdrowie. Zgrabna, wesoła, ożywiona pociągała ku sobie pełnym prostoty naturalnym wdziękiem i swobodą.