nerwujące niemiłosiernie skrzypienie butów. Byliśmy przekonani, że co najmniej siedmiu ojców pędzi na wyścigi, aby ubezpieczyć posagi dla czternastu córek. Tymczasem był to tylko nasz dyrektor i jakiś obcy człowiek.
Dyrektor zwrócił się do nas i rzekł:
— Przedstawiam panom nowego kolegę. Pan Sylwin Zawracalski. Mam nadzieję, że będzie pożytecznym dla naszej instytucyi pracownikiem.
— Postaram się o to — rzekł pan Sylwin z taką pewnością siebie i tryumfującym uśmiechem, jak gdyby już powiększył akcyonaryuszom dywidendę przynajmniej o dwadzieścia pięć procent — postaram się.
— Czy szanowny pan jest obznajmiony z czynnościami asekuracyjnemi?
— Wogóle tak, a jako wyznawca zasady, że nie święci garnki lepią, mam nadzieję że po kilku dniach będę mógł to samo powiedzieć o szczegółach.
— Nie wątpię o tem — rzekł dyrektor, a zwracając się do mego zwierzchnika, dodał — tymczasowo pan Zawracalski pozostanie w tym wydziale.
Rzekłszy to, wyszedł.
Spojrzeliśmy na nowego towarzysza pracy.
Był to mężczyzna dość wysoki i korpulentny, twarz miał wielką, tłustą, oczy małe lecz bystre, brodę przystrzyżoną krótko. Wogóle z powierzchowności więcej był podobny do rzeźnika, aniżeli do biuralisty.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/117
Ta strona została skorygowana.