Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

I takim kozłem stał się dla nas nasz świetny do niedawna, słynący z akuratności i wzorowego porządku wydział posagów...
Przyszły na nas ciężkie czasy. Zwierzchnik rozchorował się na wątrobę, był na drodze do żółtaczki, my zaś doznawaliśmy nieustannego szumu w głowie. Uosobiona energia w skrzypiących butach oszołamiała nas, byliśmy jak zahypnotyzowani przez nieustanne gadanie i skrzypienie nieznośne. Wprawdzie był bardzo prosty na pozór sposób, powiedzieć genialnemu człowiekowi, żeby siedział cicho, pracował, nie szermował językiem i nie skrzypiał butami, lecz środka tego użyć nie było można, gdyż genialny człowiek protegowany był silnie przez samego dyrektora, który przy każdej sposobności mówił, że pan Sylwin stanie się kiedyś filarem instytucyi. Występować przeciwko kawalerowi, mającemu taką opinię, było w wysokim stopniu ryzykownem.
Zwierzchnik naszego wydziału, nie mogąc poradzić sobie inaczej, uciekł się do podstępu. Zaprosił „skrzypiącego“ na winta i przy tej sposobności wyraził ubolewanie, że taka wielka zdolność, taka ogromna energia i inteligencya marnuje się w wydziale posagów.
— U nas — mówił — nie masz pan pola do działania, nie masz po prostu przestrzeni do rozwinięcia skrzydeł; czynność, którą spełniasz, może wykonać najzwyczajniejszy przeciętny biuralista, byle tylko umiał rachować.
— Więc cóż mi pan radzi? — zapytał upojony komplimentami Sylwin.