Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

wołanie nieszczęśliwych: „Panie ratuj!“ — może ulituje się nad nimi.
Tymczasem ogień się wzmaga, wichura szaleje, dom za domem pada, z całej wsi ledwie dziesięć chałup zostało.
Jan i Piotr, ratowaniem dobytku swego zajęci, wmięszali się w gromadę ludzi, biegających w tę i w tę stronę, bezładnie, nieprzytomnych, nie wiedzących co czynią. Jankiel karczmarz drżącemi rękami graty swoje wyrzucał i znów do karczmy je wnosił, biegał, krzyczał, za brodę się targał z rozpaczy...
Naraz, wśród ogólnego lamentu, rozległ się okrzyk tak pełen zgrozy i rozpaczy, że aż wszyscy umilkli i obejrzeli się z trwogą.
Przez wieś do chaty, którą płomienie już objęły i na której dach gorzał jak pochodnia, biegła kobieta usmolona, z pokrwawionemi rękami, wyciągniętemi przed siebie, a biegła tak szybko, jakby stopami ziemi nie dotykała; z piersi jej dobywał się przeraźliwy okrzyk:
— Jaś! Jaś!!!
Ona od samego początku pożaru ratowała swoje biedne gospodarstwo; ratowała sama, bo męża jej akurat w tej chwili nieszczęścia w domu nie było, a z sąsiadów każdy niedolą swoją był zajęty. Tchu jej w piersiach brakło, pot oczy zalewał w tym pośpiechu gorączkowym, szalonym. Pokrwawiła ręce, poszarpała ubranie przy tem dźwiganiu i wynoszeniu, twarz jej poczerniała od potu i dymu... Możnaby sądzić, że to nie młoda, od dwóch lat zaledwie na swojem gospodarstwie osiadła kobieta, lecz