Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

niesz ręką i zostaniesz w domu, albo też zabierzesz żonę i pójdziesz na umiarkowaną przechadzkę, w dół do Solca, na wybrzeże Wisły. Tam takie śliczne widoki!... Jak para zadumanych kochanków gapicie się na wodę, co się bezustannie przelewa, na berlinki, łodzie, łobuzów wybierających piasek, na rybaków nawet, co cierpliwie nad wodą z podrywkami siedzą. Ślicznie tam jest! Z przeciwnego brzegu uśmiecha się Praga, wał, Saska Kępa, wielki błękit nieba, wielki szmat zieleni, a pośród niego wielka wstęga wody, z której tu i owdzie wychylają się niekiedy żółte łany piasku. Patrzysz, patrzysz i napatrzyć się nie możesz. Żona trąca cię delikatnie, mówi że już dość... Wracacie do domu. Zjadłeś kolacyę, poszedłeś spać wcześnie, jak Bóg przykazał, a nazajutrz rano, windując się w górę do pracy, rozmyślasz nad tem, jak droga obowiązku jest ciężka, jak się trzeba zasapać i dobrze napocić, zanim ona do upragnionego celu doprowadzi. Taki to jest moralny charakter naszej ulicy. Śmiało mogę powiedzieć „naszej,“ bom się z nią zżył, bo od wielu lat jej turkot budzi mnie ze snu, bo nie opuszczę jej nigdy, choćby mi nawet kto najpiękniejszy pałac w Alejach Ujazdowskich ofiarował.
— Cóż pana tak przyciągnęło do Tamki?
— Co o tem mówić! — odrzekł, ręką machnąwszy — to dawne dzieje... Piękna jest ulica i dość na tem. Co za malowniczość, jakie położenie! Wygląda ona niby dno górskiego potoku, wpadającego do rzeki... Nie wznoszą się przy niej zwyczajne, wielkie, jak pod sznur wyciągnięte kamienice, bliźniaczo podobne do siebie, lecz tu ją zdobi nizki