— Spodziewam się!... Nawet na pryncypalnych ulicach niema takich zakładów.
— No, zapewne... są dużo lepsze.
Wzruszył ramionami.
— Głupstwo — odrzekł. — Lepsze albo nie lepsze. Może więcej w nich blagi, błyskotliwości, ale w gruncie rzeczy wszystko jedno. I tu i tam piwo, przekąski, bilard — a u nas taniej. Zakład to nie dla utracyuszów, chcących pieniądze trwonić, lecz dla ludzi żądnych posiłku i ochłodzenia się, lub rozrywki; piwo tu pyszne, z przyjemnością można wypić jeden, drugi, a nawet trzeci i czwarty kufelek...
— Panie Telesforze — zapytałem, gdy już towarzysz mój po kilku kufelkach lepszego humoru nabrał, — powiedz mi pan, kto jest ta Malinowska, o której gospodyni wspominała.
— Niepotrzebna ciekawość — odburknął nie chętnie. — Malinowska jest sobie Malinowska.
— Domyśliłem się od razu... I zapewne córka starego Malinowskiego?...
— Wcale nie córka...
— A więc żona?
— Żona... żona, a jakże...
— Czy także mieszka na Tamce?
— Wszystkie piękne kobiety mieszkają na Tamce, bo to już taka ulica szczęśliwa.
— A jednak pan nie mogłeś znaleźć szczęścia.
— Albo nie mogłem, albo mogłem; możem chciał, a możem nie chciał. Co komu do tego? Malinowska jest Malinowska, a ja jestem ja. Ona
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/151
Ta strona została skorygowana.