Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

— No, teraz już wiesz pan, kto jest Malinowska?
— Skąd? Mówiłeś pan przecie o sierocie...
— Prawda, ale że cała Tamka o tem wie, myślałem że i tobie, kochany panie, mógł ktoś coś szepnąć. Otóż, uważasz pan, naznaczyliśmy dzień ślubu; dwa miesiące tylko brakowało. Jednego dnia chciałem uciechę Józi zrobić, pojechaliśmy całą kompanią na Kępę. Od Solca przewoźnik na krypę nas zabrał i niedługo znaleźliśmy się między drzewami w chłodzie. Nie żałowałem grosza, chciałem gości swoich ufetować. Niechby pamiętali, żem był szczęśliwy. Po dobrym podwieczorku rozbiegło się to wszystko po łące, bawiło w chowanego, goniło — a ja pilnowałem bufetu i zamawiałem kolacyę. Pragnąłem żeby jedzenie było porządne, żeby się goście uraczyli. Rozmawiam tedy z restauratorem, a tu przychodzi panna Marta, ta sama oto gospodyni, co u niej siedzimy, i powiada: — „Panie Telesforze, wszyscy się bawią, a pan nie? Chodź pan ze mną, pokażę panu coś... ślicznego ptaszka, tylko trzeba iść ostrożnie, po cichutku, bo ptaszek płochliwy. Zlęknie się, frunie i już go we sto koni nie dogoni!...“ Tak to jakoś dziwnie mówiła, aż mróz po skórze mi przeszedł, a takie miała przy tem spojrzenie złe... Poszedłem... Wzięła mnie pod rękę, przymila się i szepce: „Tylko pan sobie do serca bardzo nie bierz... Takiego człowieka jak pan niejedna pokocha... O, przypatrz-no się pan tu, z za tego krzaka... Ładny widok? co?“ Panie! myślałem, że mnie paraliż ruszy, albo apopleksya zabije!... Taka podłość!...