kiedy ja będę takimi interesami handlował, koniczyną, sianem, zbożem, wełną, okowitą... wszystkiem, wszystkiem, czego tylko wieś dostarczyć może, nawet wsią samą...
Przymykał oczy powoli, sen go ogarniał znienacka. Mojsie nie wiedział, czy czuwa jeszcze, czy śni. Niby czuł to, że się znajduje na łące, że leży na świeżem sianie, pod sklepieniem niebieskiem, ale jednocześnie zdawało mu się, że jego istota rozszczepiła się na dwoje, że się zrobiło z niej dwóch Mojsiów, jeden leży na sianie, a drugi.
Co ten drugi wyrabia, jak jemu się wiedzie, jak szybko kroczy po drodze, prowadzącej do bogactw, zaszczytów i szczęścia! To jest stanowczo za mało powiedziane kroczy: on pędzi, biegnie, leci, aż mu się głowa trzęsie, aż pantofle gubi po drodze. Skacze jak młody jeleń, rzuca się, niby lew głodny, ujrzawszy kozę na swej drodze.
Jest w lesie, ten drugi Mojsie, Mojsie Pomeranz, niby drugi, ale właściwie pierwszy, ten sam. Siedzi przed barakiem, pali fajkę. W lesie rozlega się łoskot siekier, słychać, jak sosna pada z szumem, z chrzęstem łamanych gałęzi i krzaków, które ciężarem swym miażdży. Coraz chłop przychodzi, wódki żąda, tytuniu, miedziaki wpadają do kieszeni Mojsia, ta się napełnia. Przeszedł miesiąc, pan pisarz ma już dwadzieścia rubli pensyi, handel mu przyniósł piętnaście. Ładny grosz! Za tę sumę kupił partyę wierzchów i gałęzi, każe je rąbać, wywozić do miasta.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/170
Ta strona została skorygowana.