jego żona w święto potrafi włożyć na siebie jedwabną suknię, a dzieci, chwalić Boga, będą miały się czem dzielić.
I jeszcze parę lat przechodzi.
Aj, aj... parę lat szczęścia! Mojsie liczy już swój majątek na tysiące, jest kupiec, opłaca gildyę, pisze weksle, jak ślicznie pisze! nie darmo był pisarzem...
Kredyt jest i duży, taki duży, że aż kusi.
Dlaczego nie?
Mojsie już czuje pewne znużenie, napracował się dość, należy mu się odpoczynek i zasłużone wynagrodzenie za tyle lat fatygi.
Trzeba zbankrutować. — Wierzyciele wezmą dziesięć za sto w drodze dobrowolnej zgody, dziewięćdziesiąt zostanie na stare lata. Niech to będzie emerytura.
Mojsie bankrutuje.
Jest to rzecz korzystna, ale trochę przykra, jeżeli się trafi na wierzycieli hardych i upartych...
Nieszczęście chce, że Mojsie trafia na upartych, na takich niedelikatnych ludzi, którzy gardzą wszelkimi zwyczajami handlowymi i grubą, ciężką łapą chcą zastępować formy proceduralne.
Robią ogromny gwałt, chwytają go za kołnierz, za rękawy, ciągną do więzienia.
Biedny Mojsie doznaje takiego wrażenia, jak gdyby staczał się w przepaść.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/173
Ta strona została skorygowana.