Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

— Oni zaczęli romans... to bardzo dobrze; ale, o ile mi się zdaje, my możemy teraz kończyć wista, o ile to jedno drugiemu nie przeszkadza.
— Ano, to kończmy — rzekł gospodarz.
— A ja — rzekł pan Łukasz — zawsze obstaję przy swojem, że pan Franciszek ma nos... Taka synowa, mój Boże, taka synowa! Wydarłbym mu, odebrał!... ale cóż z tego, kiedy nie mam syna... I w dobrą porę trafił, teraz kiedy zboże w górę idzie...
— O, idzie, idzie!
— No, my się już nie ożenimy, ale zato dobrze sprzedamy zboże; tylko słowo, panowie, trzymać się ostro, do ostatniego przeczekać... żeby tam żyd płakał, nie opuścić szeląga...
Trzeba przyznać, że bracia sąsiedzi dotrzymali słowa — żaden nie sprzedał ani korca zboża, gdyż wszystko wcześniej, na zielono jeszcze, żydkowie kupili.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad uśpionem Podlasiem czuwał blady księżyc; wózki rozjeżdżały się z przed białego dworku — tylko jeden gość żegnał się jeszcze i jeszcze coś przypominał sobie, jeszcze powracał...
Nie chciało mu się od swego szczęścia odjeżdżać.