— A dlaczego, czy jeszcze śpi?
— Gdzie zaś, panie, zaraz po północku wstał.
— Więc dlaczegóż po klucze nie przyszedł?
— Bo mu nie było potrza...
— A czemże otworzył? Palcem czy co?
— Kiej spichrz otworzony.
— Któż go otworzył, kiedy ja mam klucze pod poduszką, o, widzisz?
— Musi złodzieje byli i otworzyli.
— Co ty gadasz?
— A dyć, prawdziwie panie tak jest.
— O nieszczęście moje! Wołajże tu Sadłowskiego; dlaczego ten stary osioł zaraz mnie nie obudził... co to jest!?
Delikatnie, powoli i nieśmiało wchodzi Sadłowski.
Frasobliwą minę ma... milczy.
— No cóż, gadaj stary, okradli nas?!
— Akuratnie, wielmożny panie, okradli — widać jeszcze przed północkiem — na pierwszy sen trafili — wyważyli drzwi i tyle... saniami byli, do gościńca ślad jest — a dalej ni znaku.
— Co wzięli?
— Pszenicy było odmłynkowanej korcy siedem i garncy dwadzieścia, to wzięli — żyta było żydowskiego, co wielmożny pan miał niby odstawić, kupa, to ubrali też z dziesięć korcy.
— Wzięli?!
— A juści, i znowu chomontów starych, co jeszcze byli za nieboszczyka starego pana za paradne, dwie pary wzięni, ale im się rozlecieli zaraz przy śpichrzu.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/223
Ta strona została skorygowana.