Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

— A niech ich milion kroć! Czemużeś nie przyszedł zaraz i nie obudził mnie? byłbym posłał konno, możeby jeszcze dogonili.
— Proszę wielmożnego dziedzica, akuratnie zara duchem kazałem Wojtkowi siadać na ślepego, a Michałek poleciał na Szmulowej — jeszcze ich nie widać, a ja zaś akuratnie byłem zaprzątnięty i nie mogłem odejść.
— A cóż Sadłowski robił po nocy!?
— Czerwonego woła ratowaliśmy, proszę wielmożnego pana.
— Masz tobie, gdzież on jest?
— Prawdziwie i akuratnie — to go już niema.
— Jakto niema?
— Akuratnie nibyć jest, bo leży, a zaś znów go niema, choć leży, bo zdechł, wielmożny panie.
— Wół zdechł? skąd? Wczoraj był jaknajzdrowszy.
— Akuratnie, nawet że skikał przy pojeniu, tymczasowie po północku, parobek do mnie, niby, do okienka puk, puk!... a ja mówię kto tam? a on powiada — Sadłowski! niech Sadłowski idzie woła czerwonego lekować, bo kiepski — ja mówię: ola Boga! i zara wlazłem w kożuch i duchem do obory!... Świecę latarnią, wolisko leży... stęka... patrzę, spęczyło go het... bydlę jak góra!
— Cóżeście mu zrobili?
— Wszystko, wielmożny panie, okowity mu dałem z mydłem i z octem bez mała czego kwartę... tem bardziej soli, po tamtej siwej krowie, co zdechła, było ze dwa funty — dałem. Nic nie pomaga. Gospodyni miała znów hemetyku pięć proszków,