— A niech cię milion! Podawaj sobie gdzie chcesz, zboże leżało w śpichrzu, czekałem aż je ukradną! — Kokosińska, dawaj raz tę kawę!
— Czy i dla wójta każe pan dać??
— A gdzież jest wójt?
— Czeka w pierwszej stancyi.
— Wołaj go!
— Niech będzie pochwalony — rzecze, kłaniając się, niemłody wieśniak.
— Na wieki — siadajcie sobie wójcie, co tam nowego?
— Ha, nieszczęście na wielmożnego pana, wolisko zdechło.
— Zdechło, cóż robić!
— Właśnie według tego jezdem, niech pan nie kaze zdejmać skóry — zara witryniorz przyjedzie, może, chowaj Boże, zaraza...
— Dobrze, dobrze.
— Okradli też wielmożnego pana — szkoda — posłałem laport do śledowatego — Bóg ta Najwyższy wie, cy znajdą.
— Eh, przepadło... takie to nasze życie...
— Oj prawda, prawda — rzekł wójt, sięgając za sukmanę — i powiastków do sądu mam dla wielmożnego pana coś osiem.
— Tylko osiem?
— I znowu przykaz je, żeby wielmożny pan dał cztery furmanki na jutro, bo wojsko będzie jechało.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/227
Ta strona została skorygowana.