kuropatwa i aus! Myślałem że umarła, ale widzę że dycha, takem ją wziął na ręce i lecę tu duchem... Widzi wielmożny pan — rzekł, odchylając ostrożnie futro — widzi wielmożny pan, zagrzała się, żyje... o dzięki Najwyższemu... byłoby na szczęt zamarło biedactwo!...
— Trudno ją opuścić, weźmiemy ją do dworu — rzekł gospodarz.
Ludwik błagalnie ręce złożył.
— Wielmożny panie — rzekł — tyle lat u wielmożnego pana służę poczciwie, tyle zwierzyny natłukłem i nigdy nic dla siebie nie wziąłem, ale to maleństwo niech moje będzie...
— Cóż ci po niem, mój Ludwiku?
— Widać wola Boska już taka. Dzieci nie mam, może ta sierotka osłodzi mi starość, może mi kiedy oczy zamknie...
Mówiąc to, stary miał łzy w oczach.
— Ha, więc weź ją, mój kochany, a moja głowa w tem będzie, żeby ją wyposażyć poczciwie.
Ludwik panu do kolan się skłonił.
Myśliwi z tryumfem powracali do domu; stary Ludwik tulił do piersi dziecinę, otuloną w futro.
Ludwik mieszkał w lesie. Na polance, przy dróżce wązkiej, która, jak wąż szary, przesuwała się wśród krzaków leszczyny, stał domek mały, czyściutki, przy nim stodółka i obórka, ogródek okolony nizkim płotem chruścianym. Jak zwykle siedziba gajowego, tylko czysto i starannie utrzymana. Oboje Ludwikowie byli już ludzie nie pierwszej młodości. Dwadzieścia pięć lat przeżyli z sobą dobrze, zgodnie, poczciwie; chleba im nigdy nie
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/236
Ta strona została skorygowana.