Światło było coraz wyraźniejsze, do uszu starego myśliwca dochodził gwar kilkunastu pomieszanych głosów.
Ludwik domyślił się łatwo, że banda cyganów musiała się tu na nocleg zatrzymać — jakoż rzeczywiście tak było.
— Kto wam tu pozwolił ogień palić? — zapytał głosem donośnym.
— Oj panie, panoczku złocisty! — zaczęły krzyczeć cyganki — my nic nie ukradniemy, my ognia nie zaprószymy, tylko pozwól nam tu odpocząć, panoczku złocisty, żeby cię Pan Jezus błogosławił, żeby ci Matka Boska stokrotnie nagrodziła.
— A nie mogliście gdzie w karczmie nocować, nie tu mi po lesie ognie rozkładacie?...
— Oj, panoczku, sam obacz, nasz stary zaniemógł, już duszy w nim prawie jak niema, zamawianie nie pomogło... księdza chce...
Na kożuchu, rozesłanym na ziemi, leżał wychudły, stary cygan. Biała broda spadała mu na piersi, oczy miał przymknięte — oddychał z trudnością.
Ludwik nachylił się nad nim; płomień ogniska błysnął żywiej i jasno oświetlił kościstą twarz starca, na której szybko zbliżająca się śmierć już wycisnęła swe piętno.
Ludwik pochylił się nad umierającym.
— Do chałupy go lepiej — rzekł.
— Nie, nie! — zawołała stara, brzydka cyganka. — Nie ruszcie go! Nie w chałupie jemu, nie na pościeli umierać! Chłop to on, czy co? Cygan, urodził się w lesie, przeżył tyle lat w bo-
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/241
Ta strona została skorygowana.