Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/244

Ta strona została skorygowana.

dzisz jak ona umierała, tom płakał, i nie płakał ja, ale wył jak wilk, ręce sobiem gryzł, aż krew ciekła, kudły rwałem z głowy... Lepiej że córki nie masz. To było daleko... stąd może czterdzieści mil, może pięćdziesiąt... kto zliczy? my gościńcami nie chodzim, tylko po borach... Już ona, córka moja, chora była oddawna... marniała, schła jak kwiatek na jesieni... ale wtedy, wtedy już całkiem zaniemogła... Stanęliśmy w wielkim borze... kazałem cyganom gałęzi nałamać, budę dla niej zrobili, mchu usłali świeżego i tak w tej budzie coś dwa dni leżała... Umierała biedna, umierała... ale jej umrzeć nie dali... Leśniczy przypadł, gajowi rozpędzili cyganów, rozwalili budę... het, precz wygnali... Podobno pan tak kazał... kto ich wie? Rozpędzili jak psów... Prosiłem, skomliłem... napróżno... Włożyliśmy chorą na wózek, a droga okropna, jak wiadomo w lesie, korzenie same, wyboje..! Nieboga nie ujrzała już słońca... przed samym wschodem skończyła.
Cygan zamilkł, głowa jego z ciężkością opadła na kożuch, głos miał przerywany, chrapliwy.
Ludwik z przerażeniem i trwogą na niego spoglądał.
— Słuchaj, słuchaj — rzekł cygan, unosząc się znowuż z wysileniem. — Patrz, tu pod tą sosną, ona stoi... śmierć... słuchaj... Jakem swoją dziewczynę pochował, tom już i nie spał i nie jadł, tylkom zemsty chciał... krwi, ognia, zniszczenia!... Nie mogłem rzucić się wrogowi do gardła i zdusić go jak wilk... i krwią się napoić, ale cyganki moje podpełzły pode dwór jak żmije... Państwo w go-