jest Maciej, stangret z Białki, że przywiózł dla mnie ukłony od dziedzica i że wielki czas jechać, bo już druga blizko po południu, a dziedzic zapowiedział, żeby przed północą być w domu.
Przed północą! A więc co najmniej dziesięć godzin jazdy w tem żółtem pudełeczku!
Posługacz przyniósł walizki.
Maciej spojrzał na nie uważnie i zaczął się drapać po głowie.
— Na cóż czekacie? — rzekłem. — Bierzcie rzeczy na bryczkę i jedźmy.
— Jużcić wziąć, to się weźmie — rzekł — ale jak?
Ostatecznie zdecydował się pan Maciej mniejszą walizkę ulokować w siedzeniu. (Miałem w niej bieliznę i garnitur frakowy!) Większą, o której wyraził się, że nie jest foremna, postanowił postawić tak, żeby jedną stroną opierała się o jego własne plecy, a drugą o moje kolana. Nie było innego sposobu, musiałem się więc godzić z losem.
Od stacyi do gościńca był kawałek szosy. Maciej ruszył z miejsca ostro, z piekielnym turkotem; walizka zaczęła mi podskakiwać na kolanach. Przytrzymywałem ją jedną ręką, a drugą uchwyciłem się bryczki, w obawie, żebym sam nie wypadł na pokryte gęstą warstwą błota kamienie.
Turkot mnie ogłuszał, żółta bryczuszka podskakiwała po kamieniach jak piłka, walizka zsuwała mi się ciągle z kolan.
Na szczęście kawałek owej miłej szosy nie był długi. Nagle turkot ustał, konie zwolniły biegu
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/25
Ta strona została skorygowana.