Droga ciągnęła się wśród lasu; była wązka i kręta, pełna twardych korzeni, nad powierzchnię ziemi wystających i dołów, w których zbierała się woda deszczowa.
Nie był to gościniec ani trakt publiczny, ale prywatna dróżka przez las, dość uczęszczana jednak, gdyż właściciel lasu przejazdu nie wzbraniał, a jadąc przez nią, omijało się kilka wiorst piasku i zepsuty most; wlokły się więc przez nią wózki chłopskie i biedki żydowskie, a czasem nawet spotkać było można na niej i bryczkę, jeżeli podróżnemu szło bardziej o pośpiech, aniżeli o całość własnych kości.
Był ładny wieczór lipcowy, powietrze czyste, świeże, orzeźwiające, tylko co po burzy.
Na trawie, na paprociach, na krzakach, na liściach drzew drgały jeszcze grube krople wody, zabarwione różowo od zachodzącego słońca. Pomiędzy pniami drzew kładły się już cienie, a na niebie