Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

i lepiej go jakoś usposobić. Było to nawet konieczne, boć ostatecznie znajdowałem się na łasce i niełasce tego chłopa. Mógł mnie trząść jeszcze bardziej po tych przeklętych grobelkach, mógł wywrócić nieznośną taradajkę i utopić mnie w błocie, razem z walizkami i całą moją przyszłością.
— Macieju — odezwałem się łagodnie.
— Słucham, panie.
— Lubicie wy wódkę?
— Niekoniecznie — odrzekł, spluwając.
Byłem pewny że kłamał, bo sama fizyognomia jego na pierwszy rzut oka świadczyła, że zacny obywatel spirytualiami nie gardzi...
— Jednak — rzekłem — w drodze, zwłaszcza gdy zimno, to kieliszeczek nie zawadzi...
— Bo i pewnie, że nie zawadzi.
— To też pośpieszajcie, mój Macieju, bom głodny, a przytem czuję się bardzo zmęczony. Ja nie powiadam wcale, że wasza bryczka jest zła — owszem, przekonałem się już, że o lepszej na tutejsze drogi marzyć nie można — ale widzicie, ja jestem nietęgiego zdrowia...
— Musi, że wielmożny był z maleńkości utrzęsiony...
— Bardzo być może.
— Juści nie co, jeno z maleńkości, ale to bajki. U nas w Białce chłop stary jeden jest, na utrzęsienie, na łamanie, a choćby na to mówiąc i na zwichnięcie pierwszy doktor.
— Bardzo dobrze, będę go prosił o radę.
— Ma ci on, wielmożny panie, ma i ziele różnakie i maście — ta i ratuje ludzi jak mogący.