— Dalekoż jeszcze do miasta?
— A o, dyć już widać — rzekł, wskazując biczem jakieś szare sylwetki, rysujące się w oddaleniu.
— Więc to to jest miasto?
— To, panie. Miasto sprawiedliwe, ze sklepami het, z kramami, z cukiernią, wszystkiego dostanie w niem, czego jeno komu potrzeba.
Obietnica poczęstunku udobruchała Macieja. Gawędziliśmy ciągle, to o lewym dereszu dyszlowym, który ma podobno różne złe przymioty, to znowuż o siwych koniach, co się w domu zostały — to wreszcie o Mośkowej, jako jest spekulantna żydowica i czy dla największego pana, czy dla prostego człowieka, wszystko przysposobienie ma w swojej cukierni, dużo nawet lepiej niż w Warszawie...
Gawęda z Maciejem urozmaicała mi trochę tę fatalną drogę, której do końca życia nie zapomnę.
Dojechaliśmy wreszcie do upragnionego miasteczka. Maciej, który miał swój stangrecki honor i lubił jeździć po kawalersku, pędził jak waryat po okropnym bruku, przejechał główną ulicę i osadził konie na rynku, przed jakiemś brudnem, odrapanem domostwem. Otoczyła nas wnet gromada żydów, a na progu jakiegoś sklepu, czy szynku, ukazała się żydówka niezwykłej tuszy, w czarnej atłasowej peruce, na której miała znowu jakieś czupieradło szczególne z żółtych wstążek.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/32
Ta strona została skorygowana.