Już była północ prawie, gdy przybyłem do celu podroży. We dworze było ciemno, tylko w dwóch oknach jaśniało światło.
Poczciwy pan Marcin oczekiwał na mnie. Sam wybiegł na ganek, pomógł mi wysiąść z bryczki i wprowadził do dużego pokoju, w którym na staroświeckim kominku płonęły smolne szczapy sosnowe.
Stół był nakryty. Uprzejmy gospodarz nie zapomniał o niczem, co zmęczonemu długą jazdą podróżnemu mogło być potrzebne i pożądane.
Musiałem wyglądać okropnie, gdyż pan Marcin, spojrzawszy na mnie, zawołał:
— Bój się Boga, człowieku, co się z tobą dzieje? Jesteś pan zabłocony od stóp do głów!...
Istotnie podobny byłem do ulepionego z gliny posągu.
— Nic to — odrzekłem — mały wypadek...
— Założyłbym się, że ten kanalia Maciej upił się swoim zwyczajem i wywrócił, ale mnie to dziwi, bo trzeba panu wiedzieć, że on nawet po pijanemu wozi nieźle, a widzi w nocy jak kot.
— To też on nie winien, moja to raczej niezgrabność.
— Jakże?
— Bryczka się przechyliła zanadto i... wypadłem w błoto.
— Możeś się pan potłukł? może cię co boli? Powiedz, mamy w domu podręczną apteczkę, weźmiemy cię w kuracyę.
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/41
Ta strona została skorygowana.
V.