— A dobrze?
— Zdaje mi się, że niezgorzej. Uczyłem się dość długo.
— Tem lepiej; po obiedzie pojedziemy do jednego sąsiada i zaprosimy go.
Ubrałem się pośpiesznie i wraz z panem Marcinem poszedłem do tego samego pokoju z kominkiem, gdzie poprzedniego dnia byłem przez pana Marcina przyjmowany.
Tam zastałem panie.
Pani Marcinowa, niegdyś zapewne bardzo ładna kobieta, gdyż czas śladów tej piękności zupełnie jeszcze nie zatarł, przywitała mnie bardzo serdecznie i uprzejmie; panienki zarumieniły się zlekka.
Podczas śniadania i rozmowy, w której przeskakiwaliśmy z przedmiotu na przedmiot, przypatrywałem się paniom uważnie. Niedziw, stanąłem przecież oko w oko z tem niebezpieczeństwem, o jakiem mówiła stryjenka, a aczkowiek byłem pewny zwycięstwa, pragnąłem jednak poznać nieprzyjaciela.
Stryjenka miała słuszność. Córki pana Marcina wcale nie były podobne jedna do drugiej i każda z nich przedstawiała typ całkiem odmienny. Dopiero po dłuższem wpatrzeniu się można było dostrzedz w ich twarzach pewne wspólne familijne rysy.
Panna Krystyna, brunetka, wysmukła, o prześlicznych czarnych oczach, ocienionych długiemi rzęsami, była małomówna i poważna; młodsza zaś jej siostra, prawie jeszcze dziecko, wesoła, śmiejąca się ciągle, zdawała się być duszą całego domu
Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/45
Ta strona została skorygowana.